reporter („Civil War”, reż. Alex Garland)

Wcale mnie nie dziwi, że „Civil War” Alexa Garlanda (dyst. Best Film) od dwóch tygodni znajduje się w Top 3 najchętniej oglądanych filmów w kinach w Polsce. Obraz doskonale rezonuje z ogólnymi niepokojami społecznymi, sytuacja w Ukrainie zburzyła nasz względny spokój. Od prawie osiemdziesięciu lat wojna nie była tak blisko naszych granic. Dodatkowo, „Civil War”, opowiadające o wojnie domowej w Stanach Zjednoczonych, wojnie dzielącej ten sam kraj, może łatwo odbijać sytuację polityczną w naszym kraju, podzielonym przecież niemiłosiernie. A szerzej rzecz ujmując – odbijać różnorakie podziały, których doświadczamy. Polaryzacja poglądów chyba nigdy nie była tak silna, jak teraz, społeczeństwa podzielone są na banieczki, które wzajemnie się nie przenikają, zamknięte na argumenty, żyjące własnym życiem, własnymi przekonaniami.

Garland zastosował ciekawą taktykę – w centrum wydarzeń stawia reporterów wojennych wyruszających ku Waszyngtonowi, by przeprowadzić wywiad z urzędującym obecnie prezydentem, którego losy są właściwe policzone. Z perspektywy zawodowej: okazja jedna na milion, złoty, dziennikarskie graal. Z perspektywy czysto ludzkiej: ogromne ryzyko, bo aby dotrzeć do celu, należy bezpiecznie ominąć wielkie potyczki i małych pomyleńców z karabinami. I to i to może kosztować życie. Chęć sfotografowania i opisania prawdy nakręca jednak adrenalinę, co powoduje, że uczestniczenie bezpośrednio w tych wydarzeniach – jak mówi najmłodsza z bohaterek – sprawia, że nigdy wcześniej nie można było poczuć się tak żywym.

„Civil War”, podobnie jak i jego bohaterowie na drugim i trzecim planie, nie bierze jeńców. To widowisko przygotowane z rozmachem, pogrywające z etosem Ameryki (przykładowo: poszczególnych starciom towarzyszą kanoniczne gatunki muzyczne i kanoniczni artyści je reprezentujący), nagłe. Śmierć przychodzi znienacka, bez zapowiedzi. Jest bardzo naturalistyczna. Krew, samoistne kończyny, jęk. Głośność – ten film jest bardzo, bardzo głośny. Wżera się w mózg, pozbawia spokoju i komfortu. Ciche sekwencje, w których reporterzy rozmawiają o sensie, szybko przecinane są dynamicznymi scenami z centrum batalii. Szast, prast, człowieka nie ma. Bądźcie gotowi na te doznania, one są bardzo niewygodne.

Bardzo szybko odłączyłem się od tego filmu, w trosce o to, by nie ugiąć się pod naporem całego bezsensu, który w tym filmie się pojawia. Ten najmocniej wybrzmiewa chyba w scenie z udziałem Jesse Plemons, grającego lokalnego watażkę, który uzbrojony w karabin, przesiewa właściwych Amerykanów od niewłaściwych. Walka między „tymi” a „tamtymi” trwa. O co – nie wiadomo, tego nam Garland nie wyjaśni. Pewnie intencjonalnie, bo i tak zawsze w wojnie chodzi o poszerzenie strefy wpływów. Czy to w wymiarze mikro, czy makro.

Doskonałym pomysłem było wprowadzenie czterech równorzędnych głównych postaci. Każda z nich na innym etapie. Jessie (Cailee Spaeny) dopiero co wchodzi w ten świat, jest niedoświadczona, pełna pasji, pełna strachu, choć podczas podróży przechodzi zaskakującą przemianę, stając się pewną siebie fotografką, gotową na najbardziej ryzykowne zachowania. Joel (Wagner Moura Fanpage) tą wojną się po prostu rajcuje, to w nim buzuje najbardziej adrenalina, to dla niego wojna jest przestrzenią do pokonywania kolejnych ograniczeń. Sammy (Stephen McKinley Henderson) jest wygą, którego nic już nie zdziwi, jest niemal jak ojciec / dziadek dla pozostałej trójki (co zresztą powoduje skojarzenia z „Małą Miss”, gdzie ludzie o różnej płci, różnym wieku, różnych podejściach, podróżowali razem przez Stany).

Jest jeszcze ta czwarta, Lee. w mocnej kreacji Kirsten Dunst. Zmęczona kobieta wydaje się wykonywać swój zawód z przyzwyczajenia. Kiedyś wydawało jej się, że jej zdjęcia zmienią świat, że uwiecznianie na kliszy momentów krańcowych będzie przestrogą. Dziś, ewidentnie wypalona, działa na autopilocie, który dociska ją coraz bardziej. Nie chce, ale musi. Pełna goryczy. Dunst gra ją fantastycznie, im dalej w film, tym bardziej znika. Jessie jest jej przeciwieństwem i to właśnie ta dychotomia jest tak interesująca. Ktoś z początku biegu i ktoś z mety. Różne o doświadczenia.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że – pomimo panoramiczności i widowiskowości tego kina – wszystko tu jakoś maleńkie, nadęte, beznadziejne. Garlanda powierza akcję ludziom z pogranicza, cywilnego i żołnierskiego, tym, którzy wiedzą więcej, bo więcej widzieli. Nie ma tu większej idei, jedni walczą, bo walczą inni. Błasi ludzie, błahe interesy i koniec świata.

Poniżej: zwiastun oraz „Miejsca nienumerowane”, w których rozmawialiśmy o tym filmie.

głębiej („Fabiana Palladino” Fabiana Palladino)

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby Sade Adu debiutowała dziś, to właśnie takim materiałem jak debiut Fabiana Palladino. To wydawnictwo dość długo oczekiwane – Fabiana, odkryta przez Jai Paul gdzieś na wysokości 2017 roku, szlifowała swój warsztat, nagrywając chórki dla Jessie Ware czy SBTRKT, wypuszczała solowe single, prace nad albumem się jednak przeciągały. Trochę przez COVID, trochę przez perfekcjonizm Fabiany, trochę przez zakończenie długotrwałej relacji.

„Fabiana Palladino” to album ejtisowy duchem. Sugeruje już to okładka, na której Fabiana wygląda jak Susan Ann Sulley z The Human League. Na płycie słychać wpływy Annie Lennox („Forever”), Janet Jackson („Closer” czy „In the Fire”, które brzmi jak numer z „Velvet Rope”) czy Prince’a („Shoulda”, a także „Give Me a Sign”, przypominające „Love… Thy Will Be Done”, napisane przez Księżulka dla Martiki). Praktycznie każdy numer mógłby znaleźć się na liście najlepszych numerów R&B w roku 1989.

Nie znaczy, że to płyta odtwórcza. Przypomina nieco debiut Jessie Ware, w którym retro skojarzenia zostały zapakowane w nowoczesność. Palladino, która sama wyprodukowała płytę, ma niezłe ucho do niuansów, szlachetność, która jest wpisana w strukturę kompozycji, nie przeszkadza, by na poziomie czysto estetycznym stosować świeże rozwiązania. Całość brzmi, jakby została nagrana nocą, ukradkiem, we własnym studio nagraniowym, będącym jednocześnie sypialnią. Zmysły wcale nie precz, wręcz przeciwnie – te kompozycja to ciepła kołderka na zimne wieczory. Kołderka, pod którą może się zdarzyć wiele, nawet jeśli sama płyta powstała na emocjonalnych ruinach.

Nie znajduję lepszego słowa na określenie tego materiału niż „przyjemny”. I nie chodzi tu o taką sytuację, w której słowo „przyjemny” jest stosowane jako wytrych, gdy brak innych szczególnych właściwości. Zacząłem ostatnio trochę więcej eksplorować tego, co dzieje się radiowym popie i z uwagi na jego jakość i nieustanny recykling idei, który został właściwie stosuje się na poziomie molekuł, samodzielnych taktów, szybko ten pomysł zarzuciłem. Takie płyty, jak ta, są świetną odtrutką na jałowość. I w tym sensie są przyjemne, a w gruncie rzeczy o przyjemność zazwyczaj chodzi. Liczę, że Fabiana będzie jej dostarczać jeszcze przez długi czas.

Poniżej dwa linki: do „Stay with Me Through the Night” i do „Shoulda”, mych ulubionych numerów na tej płycie.

pomiędzy („Kobieta z…” / reż. Małgorzata Szumowska i Michał Englert)

Trudno jest odmówić Małgorzacie Szumowskiej i Michałowi Englertowi dobrych chęci i słusznych intencji. Ich „Kobieta z…” jest poruszającym, bardzo dotkliwym portretem Anieli, która w dowodzie osobistym ma wpisane imię Andrzej. Ponieważ akcja filmu dzieje się na przestrzeni ponad 40 lat, od końca lat 70., to jest on praktycznie pigułką z życia osób transpłciowych, wyliczeniem pozycji obowiązkowych w ich życiorysie – począwszy od wstępnego rozpoznania, że obecne ciało to nie jest TO ciało, przez zaprzeczenie po samoakceptację, wciąż często jednocześnie stanowiącą odcięcie bliskich. Aniela (jako Andrzej) bierze ślub, ma dzieci, konsultuje się z lekarzami, którzy bagatelizują problem, trafia na grupy wsparcia, które pomagają w zrozumieniu samej siebie. Doświadcza ostracyzmu. Żeby uzgodnić płeć w dokumentach, pozywa własnych rodziców, a sąd wykazuje się brakiem empatii. A gdy akcja ląduje w roku 2023, poznaje młodych ludzi, dla których płeć jest limitem. Ludzi z innych czasów, odważnych i pewnych siebie.

Wiele w tym filmie mnie poruszyło, również dlatego, że należę do jednej z literek z wyliczanki LGBTQA+, stąd niektóre zdarzenia i emocje wydawały mi się dziwnie znajome.

Trudno mi jest jednak „Kobietę z…” ocenić. Problem w tym filmie tkwi już niestety w pomyśle nań. Nie da się z powodzeniem przedstawić ponad 40 lat życia w ciągu dwóch godzin. To zwyczajnie nie jest możliwe. Bohater staje się wtedy koncepcją. A to nigdy się nie udaje, to rzadko przekonuje. „Kobieta z…” to przenoszenie akcji z punktu A do punktu B, często bez jakiegokolwiek wyjaśnienia dla widza. Przykładowo: bohaterka nie ma pieniędzy, ale jedzie do Warszawy na grupy wsparcia albo do prawnika (z czego mu płaci?). Takich, w najlepszym razie niejasności, a w najgorszym: niekonsekwencji, jest tu dużo.

O ile jeszcze w pierwszej części filmu, tej Andrzejowej/Anielowej za młodu (zagranej bardzo pięknie przez Mateusz Więcławek), film nie jest zbiorem punktów, a konsekwencją, to w tej części, gdzie Andrzej/Aniela ma już nastoletniego syna (tu główną bohaterkę gra wybitna Małgorzata Hajewska – Krzysztofik) i rozpoczyna transformacyjną podróż, fabuła jest czysto punktowa, pojawiają się wątki i postaci niedokończone (nagle dowiadujemy się, że bohaterka ma brata, a co więcej: jego żona nie mówi w całym filmie ani jednego słowa) albo nieprzekonujące i pretekstowe (wątek kryminalny). Film zaczyna się rozłazić, właśnie dlatego, że u jego podstaw stoi szlachetna i uczciwa intencja – nauczyć widzów osób transpłciowych – przyjęcie takiej optyki skutkowało pójściem za faktami, a nie za emocjami. Jeśli „Kobieta z…” byłaby serialem, byłaby zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca, w wersji kinowej jest pewnym zaczątkiem, który sprawdza się na poziomie portretu / dokumentu, natomiast jako film jest niespełniony. Choć powtórzę: to film ważny.

Poniżej link do zwiastuna filmu i do „Miejsc nienumerowanych”, w których rozłożyliśmy ten obraz na części pierwsze.

płata figle („Pamięć”, reż. Michel Franco)

Michel Franco to jeden z mych reżyserskich faworytów – trzyma poziom, zadaje trudne pytanie (na które rzadko, o ile w ogóle, udziela odpowiedzi) i przygotowuje rozwiązania, które trudno uznać za katharsis. To nawet do końca nie jest gra z widzem – to po prostu przyznanie faktu, że życie jest i będzie spierdolone. Tak było choćby w jego poprzednim obrazie „Sundown”, gdzie główny bohater, grany rewelacyjnie przez Tima Rotha, był idealną egzemplifikacją apatii, będącej reakcją na nieodwracalne zmiany w organizmie. Brzmi to dość powtarzalnie, niemniej tego, że mężczyzna jest śmiertelnie chory, dowiadujemy się na końcu obrazu.

Jego ostatni film, „Pamięć” (dyst. GALAPAGOS FILMS), to ironia wymierzona w tytułowe narzędzie. Celowo używam „narzędzie”, bowiem Franco traktuje pamięć instrumentalnie – jako narzędzie obrony, ale też jako narzędzie utrzymania wygodnego, choć bardzo dotkliwego, status quo. Dla Sylvii (Jessica Chastain) pamięć jest nośnikiem traumy, której doświadczyła w dzieciństwie. Saulowi (nagrodzony w Wenecji Peter Sarsgaard) służy do zatrzymania pięknych chwil i pominięcia tych, które go zdekomponowały. Dla matki Sylvii (Jessica Harper) pamięć, a właściwie nie-pamięć, uniemożliwia przeprowadzenie autorefleksji i przyznania się do błędu. Pamięć powinna pomagać: rozwijać się, stawać się lepszym. Bohaterzy „Pamięci” niosą przez nią zadry.

Gdy los skrzyżuje w nietypowy sposób Sylvię i Saula, każde z nich będzie musiało przewartościować wiedzę o samym sobie. Być może: nauczyć się siebie od nowa. Koniecznie: nauczyć się innego człowieka. To zadanie trudne, skutkujące wykroczeniem poza zastane i pielęgnowane rany i ramy. I znów: ciało Sylvii pamięta, stąd dotyk drugiego mężczyzny, choć tak potrzebny, rani. Saul chce tę blokadę przełamać, zdając sobie sprawę, że miłość może zrównoważyć cierpienie. Nie tylko Sylvii, ale i jego – dawne czasy przypomina mu odtwarzane bez końca solo z „Whiter Shade of Pale” Procol Harum, bo pamięć odbija się we wszystkich zmysłach, jest ich strażnikiem i wrogiem. Sylvie jest dla niego szansą na względny spokój, nawet jeśli spokój ten, wobec zaniku pamięci krótkotrwałej u bohatera, będzie powtarzany od nowa.

„Pamięć” to właściwie melodramat, film o ludziach, którzy celowo trwają przy tym, co ich niszczy. W innych rękach mógłby wyjść z tego ckliwy wyciskacz łez, ale – choć film wzrusza, a końcówka wyraźnie ma na celu nietypowe dla Franco (w miarę) szczęśliwe rozwiązanie – twórca de facto bawi się w dokumentalistę, pozwalając widzowi na samodzielną ocenę sytuacji. Jego bohaterowie są jak w słonie w składzie emocjonalnej porcelany – od nowa muszą poczuć bliskość, radość, spokój. Nie wszystkie drzwi przestaną być zaryglowane, nie wszystkie alarmy zostaną wyłączone, jest jednak coś poruszającego w staraniu Sylvii i Saula o odpuszczenie lęków i niepokojów. By ich ciała, ich rozum choć w części zostały nadpisane zupełnie innym komunikatem.

Linkuję nie tylko zwiastun filmu, ale i „Miejsca nienumerowane”, w których dużo z Piotrem o „Pamięci” rozmawialiśmy. Zapraszam do odsłuchu audycji.

kiedyś, dziś

Single, które pilotowały nową płytę Vampire Weekend, zdawały się sugerować, że w twórczości zespołu następuje zmiana, poszerzenie dostępnej palety możliwości. Każdy z nich nie mógł być nagrany przez nikogo innego niż ten zespół, ale jednocześnie każdy z nich zawierał nowe pomysły, które z VW kojarzone niekoniecznie są. Tak, jakby na piątej płycie miało się zdarzyć inaczej – więcej nostalgii, a jednocześnie: więcej mocy.

Nostalgia na pewno na „Only God Was Above Us” jest istotnym tematem – cała płyta nawiązuje na przeróżnych płaszczyznach do Nowego Jorku z XX wieku, Nowego Jorku, w którym nie nastąpił jeszcze 11 września 2001 r., jego niewinności pełnej winy, jego łudzącego, nęcącego potencjału, który albo wynosi ponad taflę albo ciągnie na dno. Miasta wielu predyspozycji, jak mawiał klasyk.

W gruncie rzeczy jednak „Only God Was Above Us” to w sumie standardowa płyta grupy. Głośność, z jednej strony, i ulotność, z drugiej strony, które można było wywnioskować z zapowiedzi singlowych, są jedynie wyjątkiem od reguły. To krążek, który nadal jest pełen nadziei, na którym, gdy coś się dzieje nie tak, można liczyć na w miarę szczęśliwe zakończenie. Vampire Weekend nie uciekają od standardowej estetyki – wielkomiejskiego grania, które brzmi jednocześnie retro i nowocześnie, jakby w zawieszeniu pomiędzy dekadami. Jakiekolwiek skojarzenie wywoła ta twórczość, będzie ono uzasadnione, ktoś znajdzie w nim dobrą zabawę, ktoś – zadumę. Ktoś Simona i Garfunkela, ktoś świeżego indie rocka. Ezra Koenig zawsze starał się być poza perspektywą czasu.

Co ciekawe, to krążek najbliższy ich debiutowi, tak jakby dokonała się klamra. Poprzedni „Father of the Bride” był bardzo kalifornijski, słoneczny, wyluzowany – Koenig wyprowadził się wtedy na drugi koniec Stanów. „Only God Was Above Us” to powrót do podpatrzonych u wykonawców afrobeatu rozwiązań rytmicznych, które tak świetnie sprawdziły się przy pierwszej płycie projektu. Wtedy to brzmienie było surowe, nieopierzone. Teraz, po piętnastu latach, jest ono podstawą do kompozycji, które nie boją się nieoczywistości – dużo tu fortepianowych hałasów, quasi-improwizowanych fragmentów, które są w kontrapunkcie do klarownych konstrukcji piosenek. Ucieczka do przodu.

Najciekawiej wypadają te utwory, które są najmniej typowe dla ekipy. „The Surfer” ma niemal hip-hopowy podkład jak z lat 90., i to na nim Koenig buduje przestrzeń pełną wyobraźni. Podobnie chillowo jest w „Mary Boone”, z wsamplowanym motywem z „Back to Life” zespołu Soul II Soul, numeru kluczowego dla zbudowania mostu pomiędzy amerykańskim R&B a brytyjskim acid housem. Całość brzmi jednak konsekwentnie. I choć brakuje mi tu momentami czystej radości, czystego słońca, to – mając na uwadze, że Ezra skończył właśnie 40 lat – trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia tu ze swoistym podsumowaniem, a przez to skondensowaniem. Dorosłym.

szkoła („Pokój nauczycielski, reż. Ilker Çatak)

Niemiecka szkoła podstawowa ma problem.

To podstawowy wniosek wynikający z „Pokoju nauczycielskiego” w reż. Ilkera Çataka (dyst. TYLKO HITY!).

Okazuje się bowiem, że choć w jej statut wpisane jest uczciwe traktowanie uczniów, partnerskie, rady pedagogiczne odbywają się z uczestnictwem przedstawicieli rady dzieciaków, to w sytuacjach kryzysowych wartości te są odkładane gdzieś na bok, dla wygody, z niemocy, bo tak prościej. W tym filmie sytuację kryzysową wywołują notoryczne kradzieże drobnych sum. Szkoła idzie po linii najmniejszego oporu – oskarżony (po de facto wymuszeniu tego wskazania u uczniów przez dyrekcję) zostaje chłopiec pochodzenia arabskiego. Po zdemaskowaniu (?) sprawcy kradzieże jednak nie ustają – z klas przenoszą się do pokoju nauczycielskiego. I gdy nowicjuszka w szkole, miejscowa „Siłaczka”, wskazuje na członka personelu jako winnego, spirala niedopowiedzeń zaczyna się nakręcać.

Carla Nowak (w wyciszonej interpretacji Leonie Benesch, nominowanej za tę rolę do Europejskiej Nagrody Filmowej) wydaje się w całej tej sytuacji jedyną sprawiedliwą. Stara się działać z rozwagą i zrozumieniem całej sytuacji, próbuje okiełznać podminowanych uczniów, którzy mają powody, by podejrzewać, że szkoła nie przestrzega procedur. W dużej mierze walczy sama – dyrekcja zdaje się ją wspierać, ale nie podejmuje polemiki z dzieciakami, posiłkując się oklepanymi zwrotami i stwierdzeniami („dla dobra sprawy nie możemy nic więcej powiedzieć”). Carla całkiem słusznie wierzy, że tak długo, jak będzie szczera z uczniami, będą czuć się w tej sytuacji bezpieczne. Gdy jednak waży się dobro dochodzenia w sprawie kradzieży z dobrem dzieci, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Oliwy do ognia dolewa fakt, że Carla jest Polką, która o swej tożsamości narodowej niejako zapomina, przypuszczając, że jej nie-niemieckość może być wykorzystana przeciwko niej. Czy słusznie, nie wiadomo. Obawa jednak zostaje.

„Pokój nauczycielski” to film, który ogląda się w napięciu. To w sumie rasowy thriller, trochę kryminalny, bardziej obyczajowy, najbardziej społeczny. Eskalacja konfliktu na linii uczniowie – szkoła, na który nakładają się inne podziały, komplikując dodatkowo sytuację, trzyma widza w nieustannej gotowości. I choć do aktu tego, co w normalnej sytuacji nazwalibyśmy przemocą, dojdzie, to jednak będzie on miał moc oczyszczającą. Çatak serwuje tu niby oczywistą prawdę: kluczem do dzieciaków może być szczerość. Ściemę potrafią wyczuć bezbłędnie. Prawda może nie być najłatwiejsza do zniesienia, ale na pewno jest oczyszczająca.

Poniżej, oprócz zwiastuna, podrzucam również link do „Miejsc nienumerowanych”, w których rozmawialiśmy o tym filmie. Polecam odsłuch.

PS. Kto wymyślił ten plakat? I czemu z literkami zatrzymał się w pół drogi?

??!??? („Pieprzyć Mickiewicza”, reż. Sara Bustamante – Drozdek)

Próbowałem.

Wytrzymałem 11 minut i 32 sekundy.

Wjechało to coś na Netflixa, który znany jest z tego, że kupuje wszystko, jak leci. Kupuje więc i dobre rzeczy, jak i rzeczy, dla których brakuje krindżoskali.

Wydawało się, że polskie kino / polski serial umieją już całkiem nieźle w nastolatków (Absolutni debiutanci, Ostatni komers). Amplituda musi jednak zostać zachowana. Sara Bustamante – Drozdek, dla której ‚Pieprzyć Mickiewicza’ to druga fabuła, wcześniej była odpowiedzialna za ‚Porady na zdrady 2’, co już samo w sobie jest słabym prognostykiem. Byłem przekonany, że reżyserem tego zakalca jest jakiś pan w średnim wieku, któremu się wydaje, że młodych czuje. A tymczasem to 32-latka.

Mówią, że kobiety są bardziej empatyczne, bardziej otwarte na drugiego człowieka, gotowe na większą analizę. Pani Sara jest chyba z innej gliny, ze swych bohaterów robi wydmuszki, które gadają ‚nowocześnie’. Standardowo: wydmuszki zajmują się razem i jeżdżeniem na desce, bo przecież mlodzi chłopcy w tym kraju słuchają tylko rapu i tylko jeżdżą na desce. Mają być antysystemowi (przynajmmiej tak chyba sobie zyczą twórcy tego filmu), ale ich hasła to banały. Nauczycielki wybiegają z płaczem z lekcji i trafiają do szpitala, inni przedstawiciele kadry nie chcą przejąć klasy. IIC rządzi liceum – uwaga! im. Stanisława Barei! – choć daleko im do „Młodych gniewnych’.

Film próbuje być zabawny, co jeszcze bardziej pogłębia jego sztuczność. Liszowska chodzi w dziwnych lokach, Pani dyrektor (Aldona Jankowska) wygląda jak Pani z warzywniaka, a Michał Sikorski (ksiądz z ‚1679’) jest nauczycielem – tępakiem. Pewna cześc dorosłej obsady dubluje się z obsadą serialu-paradokumentu ‚Na sygnale’. Trudno brać tu cokolwiek na poważnie, w związku z czym nie wiadomo do końca, o co chodzi. Trudna młodzież i nauczyciele jak z Kiepskich?

Wtedy na białym koniu pojawia się nowy polonista, Jan Sienkiewicz. Serio, DOSŁOWNIE tak się nazywa. W okularach przeciwsłonecznych, w grzywce spadającej na oczy. Gdy wpada na pierwszą lekcję do trudnej klasy, największego zadziora zrzuca z biurka, na którym ten agituje za kumplem, oskarżonym o namalowanie na drzwiach gabinetu wicedyrektora kutasa. A potem Sienkiewicz wchodzi w bitwę na mocniejsze zwrotki z tym samym uczniem. Wtedy już nie wytrzymałem. Dawidowi Ogrodnikowi pewne rzeczy nie przystoją. I jednak powinien mieć pewien instynkt samozachowawczy i nie wchodzić w role, w których może nie dać sobie rady (jego rap to kolejny słaby żart w tym filmie). Wyłączyłem telewizor.

Pieprzyć polskie kino rozrywkowe. Przynajmniej tym razem. Nie wierzcie w ranking Netflixowy, na którym to coś znajduje się na pierwszym miejscu w kategorii ‚Najczęściej oglądane filmy’.

Nie dam Wam zwiastuna, bo jeszcze nabierzecie ochoty.

amapiano („Tyla” Tyla)

Wprowadzam dziś do Waszego słownika nowe pojęcie. „Amapiano”. Dla uproszczenia – to estetyka tak popularna w RPA, jak reggaeton w krajach Ameryki Łacińskiej. Amapiano to amalgamat deep house’u, jazzu, chilloutu, z charakterystycznymi partiami klawiszy i głęboką linią basu. Amapiano, tak jak jego latynoski kolega, jest właściwie oparty na jednym motywie rytmicznym, zaczerpniętym z innego lokalnego gatunku, tribal house’u, charakterystycznej bujance. Wprowadza słuchacza w przyjemny, wakacyjny nastrój. Amapiano to słońce i zmysły. I przez to jest to bardzo „dotykowa” estetyka, niemal jak dźwiękowa gra wstępna.

Sukcesy Paula Simona czy Vampire Weekend (w wersji mainstreamowej) czy rodowitych Afrykańczyków pokroju Khadji Nin czy Youssou N’Dour, którego najbardziej można kojarzyć ze wspólnego numeru z Neneh Cherry, „7 Seconds” (funfact: N’Dour został ministrem turystyki w swym rodzinnym Senegalu, predystynowanym na to stanowisko zapewne swą międzynarodową karierą) wskazują, że poza Czarnym Lądem (czy wciąż można jeszcze tak pisać?) bogactwo tamtejszych dźwięków urzeka. Uogólniając, jest w nich światło, coś bardzo organicznego, coś dalekiego, a jednocześnie dziwnie potrzebnego.

Jestem przekonany, że amapiano za chwilę zawojuje Spotifaya. Okazja ku temu dobra – nadchodzi lato, a to naturalna ścieżka dźwiękowa dla takich harców. Ale jest jeszcze jeden powód- debiutancki album Tyla, dziewczyny, która pod koniec poprzedniego roku wydała zniewalający singiel „Water”, odę do kochanka, odę do kobiecości, odę do zmysłów. „Water” wpadło do Top 10 na całym świecie i przyniosło jego wykonawczyni nagrodę Grammy w kategorii „Najlepsze wykonanie muzyki afrykańskiej”. To mała perełka, nagranie przełomowe, bo nigdy wcześniej amapiano nie rozbudziło – nomen omen – zmysłów niezależnie od szerokości geograficznej.

Południowoafrykanka nagrała album konsekwentny – po pierwszym przesłuchaniu może się wydać nużący, ale z każdym kolejnym „Tyla” odsłania swą wspaniałość. Operując omawianą tu estetyką Tyla godzi swą tradycję z nowoczesnym soulem, który otwarty jest na elektronikę i spotkanie z hip-hopem. Album sprawdza się zawsze: na przebudzenie, rozbudzenie i zamknięcie dnia. Rano i wieczorem. Ma w sobie delikatność i siłę. Niepowtarzalną energię – całość otrzymana jest w co najwyżej średnich tempach, ale nie pozbawia jej prężności. Intymność wokalu artystki dodaje tej twórczości wyjątkowego blasku – po raz kolejny okazuje się, że nie trzeba krzyczeć, by byś usłyszanym. Zajebista nuta, powiedzieliby młodzi. Ja powiem: fascynująca niespodzianka.

wszystko („Stop Making Sense”, reż. Jonathan Demme)

Widziałem dwa tygodnie temu „Stop Making Sense”. W kinie. W Kinie studyjnym. Pierwszy raz w życiu.

Przypomnę, że to przełomowy dla kina w muzyce i muzyki w kinie film Jonathana Demma (reżysera „Milczenia owiec” czy „Filadelfii”), który stanowi zapis występu na żywo Talking Heads w trakcie trasy koncertowej promującej płytę „Speaking in Tongues”. W przygotowaniu „Stop Making Sense” zebrano materiały z czterech koncertów zespołu z grudnia 1984 roku z Los Angeles.

Film to przełomowy, bo jest jednym z pierwszych, który wykorzystywał techniki cyfrowe audio. Ale nie tylko. To modelowy wręcz przykład, jak muzyka i film są symbiotyczne. Jak pozornie niefilmowe wydarzenie typu „koncert” może stać się tak magnetyczne. Nie dziwne, że Narodowy Rejestr Filmowy Biblioteki Kongresu wpisał „Stop Making Sense” na listę amerykańskiego dziedzictwa kulturowego. I nie dziwne, że co jakiś czas ten film wraca w zremasterowanej, unowocześnionej wersji.

Wiecie, gdy jest się po czterdziestce, to mało co już zadziwia. Mało co wyzwala niemal dziecięcą radość, kompletnie odcina od rzeczywistości. Mało co jest nowe, zupełnie nowe. Dlatego momenty „nowego” są tak fantastyczne, bo otwierają głowę na nowe doznania, serce na nowe emocje.

Już pomijam fakt, że to występ jednego z mych najukochańszych zespołów. Choć siedziałem w fotelu półtorej godziny, to cały czasem byłem w biegu, w ruchu. Gadające Głowy to wyśmienity band koncertowy, który tworzy na żywo zamknięty spektakl. Ze wstępem, rozwinięciem, kulminacją i zakończeniem. Początek tego filmu jest świetny – zaczyna na scenie David Byrne, grający na gitarze „Psycho Killer”, a potem dochodzą do niego sukcesywnie kolejni muzycy, by na wysokości szóstego w kolejności numeru, „Burning Down The House”, już wspólnie rozkręcić, stosując dzisiejszą nomenklaturę, show. Przez te pierwsze paręnaście minut widzimy dużo pracy zakulisowej – wnoszenia poszczególnych dekoracji i instrumentów, podłączania kabli, tego, co powoduje magię. Demme nie tylko pokazuje muzyków, ale i ekipę techniczną, tych wszystkich, których wspólna praca umożliwia uradowanie tylu fanów.

Z czasem kamera koncentruje się tylko na muzykach. Byrne jest szalony, nieokiełznany w swej nietuzinkowej choreografii. Weymouth na basie jest tak seksowna, że nie-wiem-co. Klawiszowiec Bernie Worrell to również czysty seks, jest tu i chórzystą i tancerzem, napędzanym pulsem. Chriz Frantz, na perkusji, jest praktycznie od samego początku cały w pocie. Chórzystki Lynn Mabry i Edna Holt, w kontrapunkcie do dziwactw Byrne’a, buzują naturalną energią. Wszyscy dają tu z siebie wszystko – rzadko widzimy takie momenty, gdy stoimy w tłumie fanów na koncercie. Kamera jest blisko wszystkich muzyków, nawet wtedy, gdy na ekranie widać odbicia światła. W innych warunkach uznać można byłoby to za niechlujność realizacyjną, tu: jest to symbol tu i teraz. Piękna pęknięć i piękna spontaniczności.

Najbardziej „tu i teraz” odbija się w samej muzyce, eskapistycznej. Znam ten materiał zarejestrowany na CD, uczestniczyłem w widowisku, jakie Byrne zafundował parę lat temu na Open’erze, ale doznania spowodowane filmem mnie zaskoczyły. Film kondensuje przyczyny, dla których Talking Heads to jeden z najlepszych koncertowych zespołów świata. Dopiero podczas seansu dotarło do mnie, jak funkowo oni grali, jak wielkie znaczenie ma tu bas i perkusja. Rytm, który stanowi ścieżkę, jest granicą i nie-limitem jednocześnie. Zaprowadza porządek, by zdekonstruować zwyczajność. Ten występ to symbioza powszedniego z nienaturalnym, to wielki energetyczny kocioł, to zmysły i konkret. A przede wszystkim radość. Niczym nieposkromiona. Oni się cały czas uśmiechają. Cały czas uśmiechamy się i my. I choć to Byrne dostaje najwięcej czasu ekranowego, to każdy z obecnych na scenie jest taką samą gwiazdą.

I szkoda tylko, że na razie na seanse w Polsce się nie zapowiada.

kurort („Sanatorium”, Coals)

Na liście do recenzji mam mnóstwo płyt, ale nowa płyta Coals, „Sanatorium”, bezpardonowo wpada na sam początek kolejki.

Mam przesyt muzyką, coraz mniej płyt mnie raduje, o ile jeszcze odnajduję radość w pojedynczych nagraniach, o tyle rzadko „robią mi coś” większe wydawnictwa. Staram się więc opisywać tu moje spotkania jedynie z takimi właśnie płytami, a na refleksje nad wieloma moimi faworytami, którzy podzielili się w ostatnich miesiącach nową twórczością, w mej ocenie przeciętne, zwyczajnie nie mam ochoty.

A „Sanatorium” sprawiło mi wiele przyjemności, bo zaspokaja mój apetyt na lekko nieoczywiste.

Można z powodzeniem wrzucić ten krążek do szuflady z szyldem „80’s revival”, ale byłby to jedynie mały wycinek prawdy. Choć to twórczość osadzona w szeroko rozumianej nowej (zazwyczaj zimnej) fali / pokiereszowanym synthopopie, to te estetyki stanowią jedynie podstawę do dalszej eksploracji tematu. Eksploracji w dziwnym zawieszeniu – między tym, co rzeczywiste, a tym, co nie istnieje, między tym, co poważne, a tym, co przehiperbolizowane, tym, co komercyjne, z tym, co pokazuje „fucka” systemowi. W „primabalerinie”, praktycznie hip-hopowej, znajduje się miejsce na featuring Huberta, w następujących po niej „reflektorach”, na quasi-jungle’owym podkładzie dzieje się zwyczajna, piosenkowata melodia. „w południe” to majaczące psych-reagge.

Karolina i Łukasz wiedzą jak grać, by zdobyć uwagę słuchaczy.

„Kalejdoskop” to aż 14 utworów i tylko 35 minut. Krótkie impresje, ślady, przeplatają się z pełnowartościowymi kompozycjami, raczej nieprzekraczającymi 3 minut (wyjątkiem są tu o prawie minutę dłuższe singlowe „dzwony”, które są tak urzekające, że aż mi wstyd, że umiejscowiłem je tak nisko w piosenkowym podsumowaniu 2023 roku). Wszystko zgodnie z trendami obowiązującymi na najciekawszych pop-alternatywnych płytach – krócej, dobitniej, mniej jaśnie. Coalsi z powodzeniem destylują nasze oczekiwania w zupełnie nieoczywiste rezultaty – produkcja tego krążka jest fantastyczna, pokazuje bowiem, jak emocji można wyciągnąć z przede wszystkim elektronicznych brzmień. Niby surowość, a jednak z wielkim sercem.

Będzie suchar – kuracja w takim SANATORIUM powinna być obowiązkowa. Niby grają tu zupełnie po swojemu, ale w gruncie rzeczy: po naszemu. Ta płyta, choć czuję, że powinienem być na nią za stary, ku mojemu zaskoczeniu mocno ze mną zrezonowała. Zwyczajowo nie lubię, jak muzycy budują na swym krążka sterylny dystans, a tu czuję, że jesteśmy na doskonałej imprezie, która może rozwinąć się w każdym kierunku.