za mało, za dużo („Johnny”, reż. Daniel Jaroszek)


Tak bardzo widać, niemal w każdej sekundzie, że intencją twórców „Johnny’ego” (reżyseria: Daniel Jaroszek, scenarzysta: Maciej Kraszewski, produkcja: Next Film) było przygotowanie lokalnej odpowiedzi na oskarowego „Green Booka”. Ważne tematy, gładka narracja, pomimo przeciwności losu ktoś wygrywa, kino podnoszące na duchu, polukrowane nieco, przyjazne widzowi. I nawet pomysł na fabułę jest podobny – dwie postaci z pozornie nieprzystających do siebie światów spotykają się, co bezsprzecznie wpłynie na ich los. Różnica jest tylko taka, że w „Johnnym” jeden z bohaterów umiera.

Niestety: postać Kaczkowskiego jest słabszym ogniwem „Johnny’ego”. Ksiądz Jan Kaczkowski jest tu wręcz niemożliwy, niestrawny. Chodząca świętość, która i przeklnie i napije się wina i opierdoli (używając słów samego zaineresowanego), która ma rozwiązanie na wszystko, która przed niczym się nie ugnie, pomoże chorym, tym na końcu drogi, pomimo że sam potrzebuje opieki, przytuli uciemiężonych, utuli przegranych. Kochają go ludzie, nie znoszą arcybiskupi, bo mówi do wiernych w zupełnie inny sposób: bezpośredni, nie z ambony. W nim nie ma żadnej rysy, żadnego pęknięcia, rycerz bez skazy, którzy zbawia świat kosztem największym, kosztem zdrowia i życia. Na dłuższą metę jest to niewygodne, bo trudno uwierzyć, że tak nieskalane niczym postaci mogą w ogóle funkcjonować. Przy czym: być może taki Kaczkowski właśnie był. Przekuty jednak w postać kinową brzmi fałszywie.

I wpływa na to, że „Johnny” oblewa test na infantylność. Zbyt łatwo łączą się w tym filmie wszystkie kropki, a przeciwności losu, rozmową bądź pstryknięciem palca, znikają. Widać to doskonale w wątku Patryka, de facto głównego bohatera, wzorowanego na „realnym” pomocniku Kaczkowskiego, przestępcy z zapijaczonego domu, który trafia w ramach orzeczonej wobec niego, za dość dotkliwe pobicie, kary prac społecznych trafia do hospicjum prowadzonego przez Kaczkowskiego. Skazany wykonuje prace porządkowe, Kaczkowski dostrzega jednak w nim pewien potencjał i zaczyna go angażować w te wymagające człowieczeństwa działania – kontakt z umierającymi, wspieranie ich w spokojnym odchodzeniu, zapewnienie im komfortu.

Tu mały wtręt – te wątki przesądzają o tym, że pomimo ewidentnych wad trudno „Johnny’ego” zdyskredytować. O ckliwość i przesadne uniesienia wcale nie jest w takim kontekście trudno (szczególnie, że to dominująca w filmie estetyka), a tymczasem to zdecydowanie najmocniejsza i najbardziej wiarygodna jego część. Być może to zasługa aktorów: Maria Pakulnis (nie do poznania!) i Joachim Łamża, wcielający się w pacjentów hospicjum, na których się skupia kamera, grają lekko, z wyczuciem, bez przesady, niemal pogodzeni z tym, co za chwilę się zdarzy, choć świadomi niezałatwionych spraw.

To, że kontakt z umierającymi może stopić najbardziej kamienne serca, jest jasne. Patryk, zgodnie z regułami życia i regułami gatunku, zaczyna dostrzegać, że może czeka na niego coś więcej niż schemat rozbój – paka – rozbój – paka, szczególnie, że koleś ma niezaprzeczalny talent kucharski. Ale gdy mężczyzna zaczyna wychodzić na prostą, a los rzuca mu kłody pod nogi, te zaskakująco szybko zostają zneutralizowane (zresztą, w drugiej części filmu akcja nadmiernie przyśpiesza, stając się właściwie epizodyczną i przez to budzącą wątpliwości; przykładowo: w jednej scenie Patryk poznaje pewną dziewczynę, a w kolejnej: już wyznają swoją miłość; potwierdza to, że niestety mamy tu do czynienia raczej z toposami, symbolami, a nie postaciami z krwi i kości).

Problemem „Johnny’ego” jest więc to, że za bardzo chce. Chce zrobić widzom dobrze (nadzieja i ciężka praca wystarczy), chce być bardzo światowy (ścieżkę dźwiękową wypełniają w dużej części zagraniczne kompozycje, i to nieoczywiste, jak np. Fleet Foxes), lekkostrawny (i to niezależnie od ciężaru gatunkowego poruszanych spraw), milusi. W tym wszystkim jest aż zbyt regularnie bardzo dosłowny: Dawid Podsiadło, będący jednym z producentów filmu, wykonuje pod jego koniec, już po śmierci Kaczkowskiego, nową wersję „Nic nie może przecież wiecznie trwać” (przegięcie!), a na ekranie pojawią się zmontowane sceny z udziałem bohatera (przegięcie po dwakroć, nastawione na wzmożone zużycie chusteczek). Nie trzeba dodawać gazu wszędzie i zawsze – Jaroszek miał w ręku interesującą historię, dobrych aktorów (Dawid Ogrodnik zdaje się być pierwszym wyborem castingowców w przypadku filmowych biografii; tu wypada bardzo dobrze, chowa się całkowicie w roli; nagrodzony w Gdyni Piotr Trojan całkiem nieźle sprawdza się jako Patryk, choć nieco powtarza grymasy i manierę z filmu o Tomaszu Komendzie – zacinanie się, nieco dziecinna modulacja głosu czy ogólne wrażenie niedopasowania), kupę pieniędzy (w tym, niestety, te pochodzące z TVN-u; jakoś tak się zdarza, że filmy współprodukowane przez stację starają się być jak najmniej niebezpiecznymi), ogólnonarodową sympatię dla postaci Kaczkowskiego, który nie wpisuje się w powszechny stereotyp księdza. Szkoda, że nie zdecydowano się na to, by w paru miejscach jednak wcisnąć hamulec i zrezygnować z bajkowości.  

Jedna odpowiedź

  1. […] Że już teraz jest w takim momencie, że może i współprodukować filmy (nie najlepszy niestety „Johnny” o Janie Kaczkowskim), zagrać w „The Office”, być najzabawniejszy na roaście […]

Dodaj komentarz