Nie będzie recenzji nowej płyty Taylor Swift. Podtrzymuję zdanie wyrażone zaraz po premierze, że to materiał generyczny, zlewający się w całość (a w wersji maksi, z dwiema częściami, to już zdecydowanie dwie godziny sprawnego przeciętniactwa). Owszem, teksty zachwycają, Taylor celnie, w prostych słowach (umie w storytelling i przyziemne metafory) puentuje małości innych i rozwiane swoje nadzieje. Tym razem to jednak za mało.
Na szczęście nową płytę wydała też St. Vincent. Uwielbiam to, że z płyty na płytę staje się coraz bardziej robotyczna. Jak przekształca się w nieczułą, mechaniczną personę. Zmysłowy fantazmat, o ile zmysły ubrane są w lateks.
Po pierwszych singlach spodziewałem się, że „All Born Screaming” będzie, właśnie, zbudowana cała z krzyku. Bo przecież pierwsza piosenka, jaka z tego materiału ujrzała światło dzienne, „Broken Man” to nieprzymilający się do nikogo jazgot wkurwionej kobiety. Podobnie, we „Flea”, będącym na skrzyżowaniu grunge’u i garażowego rocka: niby melodyjka, a jednak nerwy.
Ale już trzeci singiel „Big Time Nothing” jest funkowy, nagrany przy użyciu drum-maszyny i wygenerowanej na syntezatorze linii basu. W takim podejściu do muzyki odbija się taneczność Talking Heads i poszukiwania Peter Gabriel. St. Vincent pozostaje kontynuatorką tych, którzy i które ze swojego znaku rozpoznawczego uczynili przekąs i nadmiar. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w jej twórczości jest jednocześnie wszystko na poważnie i jednocześnie wszystko ironicznie. Na przykład „Violent Times” brzmi pewnie tak, jak mogłaby brzmieć napisana przez nią piosenka do Bonda. Melancholijna, bardzo retro melodia i dźwiękowy rozgardiasz – chaos zbudowany wokół powtarzalności.
UWAGA – „All Born Screaming” to płyta taneczna. Sama zainteresowana przyznała, że zamierzała zbadać, jak bardzo rozciągliwa jest szufladka „post-industrialnej tanecznej muzyki”. St. Vincent dokłada do tej estetyki teatralność (moje ulubione „Reckless”, które niespodziewanie rozwija się ku euforii, to przecież właściwie Nine Inch Nails), reggae (które w jej twórczości jest obecne praktycznie od zawsze, a „So Many Planets” to jest już w ogóle amalgamat pozornie nieprzystających do siebie elementów, taniec – obłąkaniec).
To album bardzo bliski życiu, nawet jeśli w dużej mierze opowiada o stracie. Znów oddam głos artystce: dopóki krzyczymy, dopóty żyjemy. Dodałbym: dopóki mamy siłę przełamywać granice, również te własne, dopóty będziemy czerpać siły. Więc krzycz.
Filed under: Płyty | Tagged: album, All Born Screaming, alternatywa, altpop, altrock, funk, niezależna, płyta, recenzja, St. Vincent | Leave a comment »