krzycz („All Born Screaming / St. Vincent)

Nie będzie recenzji nowej płyty Taylor Swift. Podtrzymuję zdanie wyrażone zaraz po premierze, że to materiał generyczny, zlewający się w całość (a w wersji maksi, z dwiema częściami, to już zdecydowanie dwie godziny sprawnego przeciętniactwa). Owszem, teksty zachwycają, Taylor celnie, w prostych słowach (umie w storytelling i przyziemne metafory) puentuje małości innych i rozwiane swoje nadzieje. Tym razem to jednak za mało.

Na szczęście nową płytę wydała też St. Vincent. Uwielbiam to, że z płyty na płytę staje się coraz bardziej robotyczna. Jak przekształca się w nieczułą, mechaniczną personę. Zmysłowy fantazmat, o ile zmysły ubrane są w lateks.

Po pierwszych singlach spodziewałem się, że „All Born Screaming” będzie, właśnie, zbudowana cała z krzyku. Bo przecież pierwsza piosenka, jaka z tego materiału ujrzała światło dzienne, „Broken Man” to nieprzymilający się do nikogo jazgot wkurwionej kobiety. Podobnie, we „Flea”, będącym na skrzyżowaniu grunge’u i garażowego rocka: niby melodyjka, a jednak nerwy.

Ale już trzeci singiel „Big Time Nothing” jest funkowy, nagrany przy użyciu drum-maszyny i wygenerowanej na syntezatorze linii basu. W takim podejściu do muzyki odbija się taneczność Talking Heads i poszukiwania Peter Gabriel. St. Vincent pozostaje kontynuatorką tych, którzy i które ze swojego znaku rozpoznawczego uczynili przekąs i nadmiar. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w jej twórczości jest jednocześnie wszystko na poważnie i jednocześnie wszystko ironicznie. Na przykład „Violent Times” brzmi pewnie tak, jak mogłaby brzmieć napisana przez nią piosenka do Bonda. Melancholijna, bardzo retro melodia i dźwiękowy rozgardiasz – chaos zbudowany wokół powtarzalności.

UWAGA – „All Born Screaming” to płyta taneczna. Sama zainteresowana przyznała, że zamierzała zbadać, jak bardzo rozciągliwa jest szufladka „post-industrialnej tanecznej muzyki”. St. Vincent dokłada do tej estetyki teatralność (moje ulubione „Reckless”, które niespodziewanie rozwija się ku euforii, to przecież właściwie Nine Inch Nails), reggae (które w jej twórczości jest obecne praktycznie od zawsze, a „So Many Planets” to jest już w ogóle amalgamat pozornie nieprzystających do siebie elementów, taniec – obłąkaniec).

To album bardzo bliski życiu, nawet jeśli w dużej mierze opowiada o stracie. Znów oddam głos artystce: dopóki krzyczymy, dopóty żyjemy. Dodałbym: dopóki mamy siłę przełamywać granice, również te własne, dopóty będziemy czerpać siły. Więc krzycz.

przytul („Reniferek”, Netlflix)

Netflix czasem zaliczy coś, co nie jest towarem szybkozbywalnym, filmem na jeden raz czy serialem banalnym i urągającym zdrowemu rozsądkowi. Strategia tej platformy jest jasna: jak najwięcej łatwego do przyswojenia kątentu, który spowoduje, że nie przeskoczysz na inną platformę, gdzie pewnie mniej treści, znacznie bardziej polaryzujących i jakościowo istotniejszych.

W tamtym roku, oprócz wyśmienitych serialowych pozycji polskich, takim doskonałym towarem był „Beef”, historia o, w gruncie rzeczy, małostkowości ludzi, o tym, że są gdzieś indziej, niż chcieliby być i zdecydowanie gubią się w rozdźwięku między pragnieniami i rzeczywistością.

W gruncie rzeczy podobny temat jest przedmiotem „Reniferka”, niespodziewanego hitu Netflixa – to miniserial o pragnącym przebić się ze swoim kwestionowalnym poczuciem humoru stand-uperze pracującym na co dzień w barze (w tej roli pomysłodawca całości Richard Gadd, który oparł całość na własnych doświadczeniach). Pewnego dnia do knajpy wpada wyraźnie zmęczona i zaniepokojona Martha (Jesicca Cunning) – Donny oferuje jej herbatę na koszt firmy. Kobieta zaczyna stalkować mężczyznę. Wysyła mu setki mejli dziennie, śledzi go i coraz dalej posuwa się swych działaniach, mających ma celu przywiązanie do siebie bohatera. A ten, choć ma szasnę na udany związek z interesującą Teri (Nava Mau), z zainteresowania Marthy, chorego na wskroś, zrezygnować nie może.

To miniserial o ludziach głęboko zaburzonych. I dlatego, choć pierwszy odcinek jest rzeczywiście zabawny i jeszcze nie zwiastuje potężnego kalibru kolejnych odsłon, ogląda się „Reniferka” (durny tytuł!) bardzo niełatwo. Powiedzieć, że to serial niewygodny, to nic nie powiedzieć. Dwójka głównych bohaterów potrzebuje natychmiastowej pomocy, choć w przypadku Donniego nie jest to na początku aż tak bardzo oczywiste – w pewien sposób schlebia mu ponadprzeciętne zainteresowanie kobiety, które pozwala zapominać mu o swojej przeciętności i niepewności siebie. Pomimo jednak coraz większych red flagów kolo nie reaguje tak mocno jak powinien. Bo ta „znajomość” coś mu robi. Jest perwersyjnie przyjemna, głaszcze niepogłaskane ego.

Dla mnie ten serial jest niewiarygodny, w tym sensie, że nie umiem uwierzyć (może dlatego, że wierzę, że w sytuacjach granicznych winna decydować racjonalność), że Donny nie podejmuje zdecydowanych działań wobec ewidentnie przestępczych działań Marthy. Rozumiem, że jego wcześniejsze doświadczenia (opisane detalicznie w retrospektywnym, bardzo ciężkim, odcinku numer 4) zabrały mu wolną wolę i zaburzyły samopostrzeganie. Trudno jest mi jednak uwierzyć to, że w aż tak potworną autodestrukcję te doświadczenia go pchnęły. Przy czym, żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie deprecjonuję jego statusu ofiary. Mam bardziej na myśli to, że spustoszenie, jakie czyni w jego życiu przemoc i wykorzystywanie, które pozbawia go praktycznie zdrowego rozsądku, jest tak duże i tak głęboko zmienia jego życie. Dla mnie to zupełnie nowy temat, historia Donny’ego musiała zostać przeze mnie przetrawiona, bym mógł go zrozumieć. Dlatego ten serial jest tak ważny – pokazuje mechanizmy, które z boku wydają się niejasne i niemożliwe. Uczy, co czuje ofiara, a raczej czego poczuć nie może.

To wiedza, której ewidentnie brakuje w tym serialu organom ścigane, które – choć alarmowane o stalkingu – początkowo nie podejmują zdecydowanej reakcji. Mistrzowskie jest ustawienie w roli ofiary mężczyzny, przecież kobieta mężczyźnie nie może zrobić krzywdy. Badania pokazują, że faceci stają się coraz częściej ofiarami szeroko rozumianej przemocy ze strony kobiet. A jednak wciąż tak trudno ich sytuację zrozumieć. Taka optyka kwestionuje widzenie świata co bardziej konserwatywnych widzów.

Nie tylko dla tej konserwatywnej części odbiorców, przywołany przeze mnie odcinek numer 4, może być już „zanadto”. Nie zdradzając zbyt wiele – to ponownie zamieszanie w typowym układzie. Przedmiotem najcięższych naruszeń jest tu facet. O przemocy fizycznej wobec mężczyzn mówi się nadal niewiele, jest ona sprzeczna z typowym postrzeganiem rzeczywistości. Faceta skrzywdzić się nie da, a jeśli jest skrzywdzony, to jest pałą. Może dlatego Donny tak mocno zinternalizował wstyd związany z tym doświadczeniem. Być może dlatego nie poszedł na terapię, która wydaje się tu naturalnych zachowaniem. Na pewno wszedł przez to na drogę psychicznej autoagresji.

Potrzebujemy poklasku. Potrzebujemy tego, by ktoś wyjął nas z tłumu i powiedział, że jesteśmy wyjątkowi. Najczęściej ktoś, kogo szanujemy, kto jest jakimś wzorem, ktoś, na kogo adoracji (rozumianej nie tylko seksualnie) nam zależy. Przeciętniactwo nie jest pożądane. Trzeba „mieć” sukces, nie można spoczywać na laurach. Dlatego potrzebujemy tak mocno odbijać się w czyichś oczach. Samodzielnie jesteśmy nic niewarci. To druga osoba daje nam znaczenie, przypisuje nam wartość. Paradoksalnie jednak, im więcej bierzemy z zewnątrz, tym wewnątrz przestaje być punktem odniesienia, bo to wewnątrz ustępuje miejsca obrazowi, jaki budujemy oglądając się w innych ludziach. A wtedy jesteśmy tylko zbiorem przekonań innych o nas samych.

Zwiastuna oraz „Miejsca nienumerowane”, w których rozmawialiśmy o „Reniferku” – poniżej.

festiwal (Kamil Polewski „Eurowizja. Historia. Muzyka. Polityka”)

Dokładnie za tydzień finał kolejnego Eurovision Song Contest, a ja mam z tej okazji doskonałą polecajkę książkową.

Kamil Polewski to redaktor naczelny portalu eurowizja.org, największego polskiego medium internetowego zajmującego się konkursem. Człowiek zna więc temat jak mało kto. I właśnie przygotował kompendium wiedzy na temat Eurowizji. O ile pamięć mnie nie myli: pierwsze w historii naszego kraju.

Kompendium detaliczne as fuck. Autor opisuje rok po roku przebieg każdego konkursu, począwszy od wyboru miejsca, przez sylwetki artystów, którzy reprezentowali poszczególne kraje uczestniczące, przebieg półfinałów, a wreszcie: finału i wyniki głosowania. Łączy fakty, wyciąga wnioski. Jest bardzo analityczny, szczególnie wtedy, gdy opisuje nieprawidłowości w głosowaniach, gdy kraje są posądzane o ustawkę przedkonkursową (spoiler alert: w ostatnich latach w tym gronie regularnie pojawia się Polska).

Nie jest to jednak suchy tekst – mimo, że dużo w nim danych, to raczej kronika niż encyklopedia. Poznajemy historie piosenek, niezliczone anegdoty (moja ulubiona to ta, gdy reprezentująca Polskę Tulia nie wyszła z półfinałów, bo szefowa czeskiego jury oddała głosy „tył na przód”, przyznając punktowane miejsca tym, którzy podobali się jej w półfinale najmniej), Kamil śledzi również losy artystów po zakończeniu konkursu. Opisuje tendencje, wpływ na jakość konkursu zmian organizacyjnych (np. potworną dla Eurowizji pierwszą dekadę nowego wieku, kiedy to jedynie publiczność oddawała głosy, dzięki czemu Eurowizję wypełniały potworki) czy stopniowego poszerzenia grona uczestników. W jego opowieści odbija się historia, zmiany społeczne i polityczne. Tłumaczy, skąd wzięła się Eurowizja i dokąd zmierza. Specjalny rozdział poświęca też historii Polski w Eurowizji.

Całość czyta się z wypiekami na twarzy, czasem jak kryminał, czasem jak komedię, a czasem jakby to był feel-good-book, o faworytach, którzy przywieźli na konkurs świetne piosenki.

Serio, myślałem, że wiem Eurowizji dużo. Okazuje się, że wiem mało. Kamil – wiem, że tu jesteś – szapoba. Wielkie gratulacje.

Pozycja dostępna jest na empik bądź w aplikacji Empik Go. Kamil przygotował ją własnym sumptem, bez wsparcia wydawniczego, w ramach platformy Empik Selfpublishing. I choć – dla przejrzystości – jestem w obowiązku przypomnieć, że doradzam prawnie Empik Go, to na tę recenzję ten fakt nie ma większego wpływu. „Eurowizja. Historia. Muzyka. Polityka” to po prostu fantastyczna rzecz, pozycja obowiązkowa dla każdego fana konkursu.

pauza („Perfect Days”, reż. Wim Wenders)

Majówka wydaje się świetnym momentem, by zobaczyć „Perfect Days” Wima Wendersa (dyst. Gutek Film), jeśli dotychczas tego nie zrobiliście.

W majówkę, szczególnie taką, co trwa co najmniej 5 dni, a nawet 9 (zależy od liczby wolnych dni urlopowych) rutynowa czasoprzestrzeń zaczyna się zaginać. Nie biegniemy. Nasze codzienne tetris zadań zostaje zapauzowane. Rytm wyznacza nie pośpiech, a oddech. Może niektórym z Was udało się wyjechać. Może niektórzy z Was znaleźli czas na przyjemności dawno odkładane. Może niektórzy z Was po prostu nic nie robią.

Bohater Wendersa, Hirayama (nagrodzony w Cannes Koji Yakusho), wydaje się mieć najbardziej parszywą pracę świata – sprząta miejskie toalety w Tokio. Trudno jednak o bardziej spokojnego człowieka, człowieka bardziej szczęśliwego, choć jego każdy dzień wygląda w praktyce tak samo, składa się z tych samych rytuałów (szybka toaleta, kawa z automatu, praca, łaźnia, knajpa, ławka w parku, muzyka, lektura, robienie zdjęć drzewom w słońcu). Wenders w długich, powtarzalnych sekwencjach przygląda się stagnacji (bez pejoratywnych skojarzeń) Hirayamy, burzonej czasami przez przyjazd siostrzenicy, wizytę dawno niewidzianej siostry czy zmiany w życiu prywatnym właścicielki baru, do którego bohater trafia co tydzień. To dzięki tym drugo, albo nawet trzecioplanowym bohaterom staje się jasne, że Hirayama ma za sobą przeszłość, która najpewniej doprowadziła go do nudnej – dla większości – teraźniejszości. Uprzedzam fakty – ta przeszłość pozostanie w dużej mierze w sferze domysłów widza, Wendersowi nie chodzi o dramat. Wendersowi chodzi o spokój.

Bezpośrednio inspiracją dla „Perfect Days” jest paroletni pobyt Leonarda Cohena w odosobnieniu w buddyjskim klasztorze. Wenders, przez dwie godziny, pokazuje bohatera, która rozgrywa życie na własnych warunkach. Który podjął pewne wybory, decyzje, prawdopodobnie z perspektywy wcześniejszego życia zaskakujące. I który jest tych decyzji pewien, nawet jeśli mają one swoje konsekwencje, co Wenders w typowy dla siebie sposób zaznacza w ostatniej scenie filmu. Hirayamę dopadają refleksje, które są słodko-gorzkie (sic!). Świadomość, że każdy wybór to i zysk i strata. Brak i spełnienie.

„Perfect Days” biegnie zupełnie niespiesznie, złośliwcy twierdzą, że to przewodnik po najciekawszych publicznych toaletach stolicy Japonii (ponoć na Instagramie powstały filmy, na które składają się obrazy z przestrzeni, które Hirayama sprząta lub odwiedza). Ciekawe jest to, że bohater jest zanurzony po uszy w przeszłości w kwestii zaspokajania potrzeb duchowych. Nie słucha współczesnej muzyki, a Animalsów, Patti Smith i Lou Reeda (to w końcu jego utwór dał tytuł całemu filmowi), i do tego z kaset. Czyta nie Murakamiego, a Faulknera. Robi zdjęcia analogiem. Trzyma się tego, co pewne, a nie tego, co niesprawdzone. Jest konserwatywny, ale przez to – jest stabilny. Czuje się stabilnie.

Wróćmy do majówki – piszę te słowa z pokoju hotelowego ulokowanego zaraz na brzegu Minorki, najnudniejszej ponoć z wysp archipelagu. Mam uchylony balkon, co chwilę spoglądam na morze. Słyszę jego szum, czasem walkę z kamienistym brzegiem, którą ten musi przegrać. Morze ma przepiękny kolor, jest niemal turkusowe, nadzwyczajnie czyste, zupełnie niecodzienne. Czuję na nogach delikatny wiatr, słońce grzeje, choć jest jeszcze nieśmiałe, jeszcze przyjdzie jego rozkwit, nawet nadrozkwit, mając na uwadze rosnące temperatury w Hiszpanii.

Podczas tego pobytu wracają do mnie obrazy z Wendersa. Stanowią punkt odniesienia dla zupełnego „slow”, w jaki wpadłem, będąc ciągle „fast”. Po raz pierwszy pozwoliłem sobie poczuć zmęczenie, które przyniósł ostatni rok. Zaskakujące, że nie wkurza mnie, że miasteczko, w którym jesteśmy, można przejść w ciągu pół godziny dookoła. Nie mam za dużo impulsów, nadmiar zmienił się w niedomiar. Zapomniałem, że mam dobre życie i że nie muszę starać się o „prędzej” czy „lepiej”. Czasem trzeba przystanąć, by zrozumieć bieżącą sytuację. Zrozumieć siebie.

Poniżej: zwiastun oraz „Miejsca nienumerowane”, w których rozmawialiśmy z Piotrem o tym filmie.

reporter („Civil War”, reż. Alex Garland)

Wcale mnie nie dziwi, że „Civil War” Alexa Garlanda (dyst. Best Film) od dwóch tygodni znajduje się w Top 3 najchętniej oglądanych filmów w kinach w Polsce. Obraz doskonale rezonuje z ogólnymi niepokojami społecznymi, sytuacja w Ukrainie zburzyła nasz względny spokój. Od prawie osiemdziesięciu lat wojna nie była tak blisko naszych granic. Dodatkowo, „Civil War”, opowiadające o wojnie domowej w Stanach Zjednoczonych, wojnie dzielącej ten sam kraj, może łatwo odbijać sytuację polityczną w naszym kraju, podzielonym przecież niemiłosiernie. A szerzej rzecz ujmując – odbijać różnorakie podziały, których doświadczamy. Polaryzacja poglądów chyba nigdy nie była tak silna, jak teraz, społeczeństwa podzielone są na banieczki, które wzajemnie się nie przenikają, zamknięte na argumenty, żyjące własnym życiem, własnymi przekonaniami.

Garland zastosował ciekawą taktykę – w centrum wydarzeń stawia reporterów wojennych wyruszających ku Waszyngtonowi, by przeprowadzić wywiad z urzędującym obecnie prezydentem, którego losy są właściwe policzone. Z perspektywy zawodowej: okazja jedna na milion, złoty, dziennikarskie graal. Z perspektywy czysto ludzkiej: ogromne ryzyko, bo aby dotrzeć do celu, należy bezpiecznie ominąć wielkie potyczki i małych pomyleńców z karabinami. I to i to może kosztować życie. Chęć sfotografowania i opisania prawdy nakręca jednak adrenalinę, co powoduje, że uczestniczenie bezpośrednio w tych wydarzeniach – jak mówi najmłodsza z bohaterek – sprawia, że nigdy wcześniej nie można było poczuć się tak żywym.

„Civil War”, podobnie jak i jego bohaterowie na drugim i trzecim planie, nie bierze jeńców. To widowisko przygotowane z rozmachem, pogrywające z etosem Ameryki (przykładowo: poszczególnych starciom towarzyszą kanoniczne gatunki muzyczne i kanoniczni artyści je reprezentujący), nagłe. Śmierć przychodzi znienacka, bez zapowiedzi. Jest bardzo naturalistyczna. Krew, samoistne kończyny, jęk. Głośność – ten film jest bardzo, bardzo głośny. Wżera się w mózg, pozbawia spokoju i komfortu. Ciche sekwencje, w których reporterzy rozmawiają o sensie, szybko przecinane są dynamicznymi scenami z centrum batalii. Szast, prast, człowieka nie ma. Bądźcie gotowi na te doznania, one są bardzo niewygodne.

Bardzo szybko odłączyłem się od tego filmu, w trosce o to, by nie ugiąć się pod naporem całego bezsensu, który w tym filmie się pojawia. Ten najmocniej wybrzmiewa chyba w scenie z udziałem Jesse Plemons, grającego lokalnego watażkę, który uzbrojony w karabin, przesiewa właściwych Amerykanów od niewłaściwych. Walka między „tymi” a „tamtymi” trwa. O co – nie wiadomo, tego nam Garland nie wyjaśni. Pewnie intencjonalnie, bo i tak zawsze w wojnie chodzi o poszerzenie strefy wpływów. Czy to w wymiarze mikro, czy makro.

Doskonałym pomysłem było wprowadzenie czterech równorzędnych głównych postaci. Każda z nich na innym etapie. Jessie (Cailee Spaeny) dopiero co wchodzi w ten świat, jest niedoświadczona, pełna pasji, pełna strachu, choć podczas podróży przechodzi zaskakującą przemianę, stając się pewną siebie fotografką, gotową na najbardziej ryzykowne zachowania. Joel (Wagner Moura Fanpage) tą wojną się po prostu rajcuje, to w nim buzuje najbardziej adrenalina, to dla niego wojna jest przestrzenią do pokonywania kolejnych ograniczeń. Sammy (Stephen McKinley Henderson) jest wygą, którego nic już nie zdziwi, jest niemal jak ojciec / dziadek dla pozostałej trójki (co zresztą powoduje skojarzenia z „Małą Miss”, gdzie ludzie o różnej płci, różnym wieku, różnych podejściach, podróżowali razem przez Stany).

Jest jeszcze ta czwarta, Lee. w mocnej kreacji Kirsten Dunst. Zmęczona kobieta wydaje się wykonywać swój zawód z przyzwyczajenia. Kiedyś wydawało jej się, że jej zdjęcia zmienią świat, że uwiecznianie na kliszy momentów krańcowych będzie przestrogą. Dziś, ewidentnie wypalona, działa na autopilocie, który dociska ją coraz bardziej. Nie chce, ale musi. Pełna goryczy. Dunst gra ją fantastycznie, im dalej w film, tym bardziej znika. Jessie jest jej przeciwieństwem i to właśnie ta dychotomia jest tak interesująca. Ktoś z początku biegu i ktoś z mety. Różne o doświadczenia.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że – pomimo panoramiczności i widowiskowości tego kina – wszystko tu jakoś maleńkie, nadęte, beznadziejne. Garlanda powierza akcję ludziom z pogranicza, cywilnego i żołnierskiego, tym, którzy wiedzą więcej, bo więcej widzieli. Nie ma tu większej idei, jedni walczą, bo walczą inni. Błasi ludzie, błahe interesy i koniec świata.

Poniżej: zwiastun oraz „Miejsca nienumerowane”, w których rozmawialiśmy o tym filmie.

głębiej („Fabiana Palladino” Fabiana Palladino)

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby Sade Adu debiutowała dziś, to właśnie takim materiałem jak debiut Fabiana Palladino. To wydawnictwo dość długo oczekiwane – Fabiana, odkryta przez Jai Paul gdzieś na wysokości 2017 roku, szlifowała swój warsztat, nagrywając chórki dla Jessie Ware czy SBTRKT, wypuszczała solowe single, prace nad albumem się jednak przeciągały. Trochę przez COVID, trochę przez perfekcjonizm Fabiany, trochę przez zakończenie długotrwałej relacji.

„Fabiana Palladino” to album ejtisowy duchem. Sugeruje już to okładka, na której Fabiana wygląda jak Susan Ann Sulley z The Human League. Na płycie słychać wpływy Annie Lennox („Forever”), Janet Jackson („Closer” czy „In the Fire”, które brzmi jak numer z „Velvet Rope”) czy Prince’a („Shoulda”, a także „Give Me a Sign”, przypominające „Love… Thy Will Be Done”, napisane przez Księżulka dla Martiki). Praktycznie każdy numer mógłby znaleźć się na liście najlepszych numerów R&B w roku 1989.

Nie znaczy, że to płyta odtwórcza. Przypomina nieco debiut Jessie Ware, w którym retro skojarzenia zostały zapakowane w nowoczesność. Palladino, która sama wyprodukowała płytę, ma niezłe ucho do niuansów, szlachetność, która jest wpisana w strukturę kompozycji, nie przeszkadza, by na poziomie czysto estetycznym stosować świeże rozwiązania. Całość brzmi, jakby została nagrana nocą, ukradkiem, we własnym studio nagraniowym, będącym jednocześnie sypialnią. Zmysły wcale nie precz, wręcz przeciwnie – te kompozycja to ciepła kołderka na zimne wieczory. Kołderka, pod którą może się zdarzyć wiele, nawet jeśli sama płyta powstała na emocjonalnych ruinach.

Nie znajduję lepszego słowa na określenie tego materiału niż „przyjemny”. I nie chodzi tu o taką sytuację, w której słowo „przyjemny” jest stosowane jako wytrych, gdy brak innych szczególnych właściwości. Zacząłem ostatnio trochę więcej eksplorować tego, co dzieje się radiowym popie i z uwagi na jego jakość i nieustanny recykling idei, który został właściwie stosuje się na poziomie molekuł, samodzielnych taktów, szybko ten pomysł zarzuciłem. Takie płyty, jak ta, są świetną odtrutką na jałowość. I w tym sensie są przyjemne, a w gruncie rzeczy o przyjemność zazwyczaj chodzi. Liczę, że Fabiana będzie jej dostarczać jeszcze przez długi czas.

Poniżej dwa linki: do „Stay with Me Through the Night” i do „Shoulda”, mych ulubionych numerów na tej płycie.

pomiędzy („Kobieta z…” / reż. Małgorzata Szumowska i Michał Englert)

Trudno jest odmówić Małgorzacie Szumowskiej i Michałowi Englertowi dobrych chęci i słusznych intencji. Ich „Kobieta z…” jest poruszającym, bardzo dotkliwym portretem Anieli, która w dowodzie osobistym ma wpisane imię Andrzej. Ponieważ akcja filmu dzieje się na przestrzeni ponad 40 lat, od końca lat 70., to jest on praktycznie pigułką z życia osób transpłciowych, wyliczeniem pozycji obowiązkowych w ich życiorysie – począwszy od wstępnego rozpoznania, że obecne ciało to nie jest TO ciało, przez zaprzeczenie po samoakceptację, wciąż często jednocześnie stanowiącą odcięcie bliskich. Aniela (jako Andrzej) bierze ślub, ma dzieci, konsultuje się z lekarzami, którzy bagatelizują problem, trafia na grupy wsparcia, które pomagają w zrozumieniu samej siebie. Doświadcza ostracyzmu. Żeby uzgodnić płeć w dokumentach, pozywa własnych rodziców, a sąd wykazuje się brakiem empatii. A gdy akcja ląduje w roku 2023, poznaje młodych ludzi, dla których płeć jest limitem. Ludzi z innych czasów, odważnych i pewnych siebie.

Wiele w tym filmie mnie poruszyło, również dlatego, że należę do jednej z literek z wyliczanki LGBTQA+, stąd niektóre zdarzenia i emocje wydawały mi się dziwnie znajome.

Trudno mi jest jednak „Kobietę z…” ocenić. Problem w tym filmie tkwi już niestety w pomyśle nań. Nie da się z powodzeniem przedstawić ponad 40 lat życia w ciągu dwóch godzin. To zwyczajnie nie jest możliwe. Bohater staje się wtedy koncepcją. A to nigdy się nie udaje, to rzadko przekonuje. „Kobieta z…” to przenoszenie akcji z punktu A do punktu B, często bez jakiegokolwiek wyjaśnienia dla widza. Przykładowo: bohaterka nie ma pieniędzy, ale jedzie do Warszawy na grupy wsparcia albo do prawnika (z czego mu płaci?). Takich, w najlepszym razie niejasności, a w najgorszym: niekonsekwencji, jest tu dużo.

O ile jeszcze w pierwszej części filmu, tej Andrzejowej/Anielowej za młodu (zagranej bardzo pięknie przez Mateusz Więcławek), film nie jest zbiorem punktów, a konsekwencją, to w tej części, gdzie Andrzej/Aniela ma już nastoletniego syna (tu główną bohaterkę gra wybitna Małgorzata Hajewska – Krzysztofik) i rozpoczyna transformacyjną podróż, fabuła jest czysto punktowa, pojawiają się wątki i postaci niedokończone (nagle dowiadujemy się, że bohaterka ma brata, a co więcej: jego żona nie mówi w całym filmie ani jednego słowa) albo nieprzekonujące i pretekstowe (wątek kryminalny). Film zaczyna się rozłazić, właśnie dlatego, że u jego podstaw stoi szlachetna i uczciwa intencja – nauczyć widzów osób transpłciowych – przyjęcie takiej optyki skutkowało pójściem za faktami, a nie za emocjami. Jeśli „Kobieta z…” byłaby serialem, byłaby zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca, w wersji kinowej jest pewnym zaczątkiem, który sprawdza się na poziomie portretu / dokumentu, natomiast jako film jest niespełniony. Choć powtórzę: to film ważny.

Poniżej link do zwiastuna filmu i do „Miejsc nienumerowanych”, w których rozłożyliśmy ten obraz na części pierwsze.

płata figle („Pamięć”, reż. Michel Franco)

Michel Franco to jeden z mych reżyserskich faworytów – trzyma poziom, zadaje trudne pytanie (na które rzadko, o ile w ogóle, udziela odpowiedzi) i przygotowuje rozwiązania, które trudno uznać za katharsis. To nawet do końca nie jest gra z widzem – to po prostu przyznanie faktu, że życie jest i będzie spierdolone. Tak było choćby w jego poprzednim obrazie „Sundown”, gdzie główny bohater, grany rewelacyjnie przez Tima Rotha, był idealną egzemplifikacją apatii, będącej reakcją na nieodwracalne zmiany w organizmie. Brzmi to dość powtarzalnie, niemniej tego, że mężczyzna jest śmiertelnie chory, dowiadujemy się na końcu obrazu.

Jego ostatni film, „Pamięć” (dyst. GALAPAGOS FILMS), to ironia wymierzona w tytułowe narzędzie. Celowo używam „narzędzie”, bowiem Franco traktuje pamięć instrumentalnie – jako narzędzie obrony, ale też jako narzędzie utrzymania wygodnego, choć bardzo dotkliwego, status quo. Dla Sylvii (Jessica Chastain) pamięć jest nośnikiem traumy, której doświadczyła w dzieciństwie. Saulowi (nagrodzony w Wenecji Peter Sarsgaard) służy do zatrzymania pięknych chwil i pominięcia tych, które go zdekomponowały. Dla matki Sylvii (Jessica Harper) pamięć, a właściwie nie-pamięć, uniemożliwia przeprowadzenie autorefleksji i przyznania się do błędu. Pamięć powinna pomagać: rozwijać się, stawać się lepszym. Bohaterzy „Pamięci” niosą przez nią zadry.

Gdy los skrzyżuje w nietypowy sposób Sylvię i Saula, każde z nich będzie musiało przewartościować wiedzę o samym sobie. Być może: nauczyć się siebie od nowa. Koniecznie: nauczyć się innego człowieka. To zadanie trudne, skutkujące wykroczeniem poza zastane i pielęgnowane rany i ramy. I znów: ciało Sylvii pamięta, stąd dotyk drugiego mężczyzny, choć tak potrzebny, rani. Saul chce tę blokadę przełamać, zdając sobie sprawę, że miłość może zrównoważyć cierpienie. Nie tylko Sylvii, ale i jego – dawne czasy przypomina mu odtwarzane bez końca solo z „Whiter Shade of Pale” Procol Harum, bo pamięć odbija się we wszystkich zmysłach, jest ich strażnikiem i wrogiem. Sylvie jest dla niego szansą na względny spokój, nawet jeśli spokój ten, wobec zaniku pamięci krótkotrwałej u bohatera, będzie powtarzany od nowa.

„Pamięć” to właściwie melodramat, film o ludziach, którzy celowo trwają przy tym, co ich niszczy. W innych rękach mógłby wyjść z tego ckliwy wyciskacz łez, ale – choć film wzrusza, a końcówka wyraźnie ma na celu nietypowe dla Franco (w miarę) szczęśliwe rozwiązanie – twórca de facto bawi się w dokumentalistę, pozwalając widzowi na samodzielną ocenę sytuacji. Jego bohaterowie są jak w słonie w składzie emocjonalnej porcelany – od nowa muszą poczuć bliskość, radość, spokój. Nie wszystkie drzwi przestaną być zaryglowane, nie wszystkie alarmy zostaną wyłączone, jest jednak coś poruszającego w staraniu Sylvii i Saula o odpuszczenie lęków i niepokojów. By ich ciała, ich rozum choć w części zostały nadpisane zupełnie innym komunikatem.

Linkuję nie tylko zwiastun filmu, ale i „Miejsca nienumerowane”, w których dużo z Piotrem o „Pamięci” rozmawialiśmy. Zapraszam do odsłuchu audycji.

kiedyś, dziś

Single, które pilotowały nową płytę Vampire Weekend, zdawały się sugerować, że w twórczości zespołu następuje zmiana, poszerzenie dostępnej palety możliwości. Każdy z nich nie mógł być nagrany przez nikogo innego niż ten zespół, ale jednocześnie każdy z nich zawierał nowe pomysły, które z VW kojarzone niekoniecznie są. Tak, jakby na piątej płycie miało się zdarzyć inaczej – więcej nostalgii, a jednocześnie: więcej mocy.

Nostalgia na pewno na „Only God Was Above Us” jest istotnym tematem – cała płyta nawiązuje na przeróżnych płaszczyznach do Nowego Jorku z XX wieku, Nowego Jorku, w którym nie nastąpił jeszcze 11 września 2001 r., jego niewinności pełnej winy, jego łudzącego, nęcącego potencjału, który albo wynosi ponad taflę albo ciągnie na dno. Miasta wielu predyspozycji, jak mawiał klasyk.

W gruncie rzeczy jednak „Only God Was Above Us” to w sumie standardowa płyta grupy. Głośność, z jednej strony, i ulotność, z drugiej strony, które można było wywnioskować z zapowiedzi singlowych, są jedynie wyjątkiem od reguły. To krążek, który nadal jest pełen nadziei, na którym, gdy coś się dzieje nie tak, można liczyć na w miarę szczęśliwe zakończenie. Vampire Weekend nie uciekają od standardowej estetyki – wielkomiejskiego grania, które brzmi jednocześnie retro i nowocześnie, jakby w zawieszeniu pomiędzy dekadami. Jakiekolwiek skojarzenie wywoła ta twórczość, będzie ono uzasadnione, ktoś znajdzie w nim dobrą zabawę, ktoś – zadumę. Ktoś Simona i Garfunkela, ktoś świeżego indie rocka. Ezra Koenig zawsze starał się być poza perspektywą czasu.

Co ciekawe, to krążek najbliższy ich debiutowi, tak jakby dokonała się klamra. Poprzedni „Father of the Bride” był bardzo kalifornijski, słoneczny, wyluzowany – Koenig wyprowadził się wtedy na drugi koniec Stanów. „Only God Was Above Us” to powrót do podpatrzonych u wykonawców afrobeatu rozwiązań rytmicznych, które tak świetnie sprawdziły się przy pierwszej płycie projektu. Wtedy to brzmienie było surowe, nieopierzone. Teraz, po piętnastu latach, jest ono podstawą do kompozycji, które nie boją się nieoczywistości – dużo tu fortepianowych hałasów, quasi-improwizowanych fragmentów, które są w kontrapunkcie do klarownych konstrukcji piosenek. Ucieczka do przodu.

Najciekawiej wypadają te utwory, które są najmniej typowe dla ekipy. „The Surfer” ma niemal hip-hopowy podkład jak z lat 90., i to na nim Koenig buduje przestrzeń pełną wyobraźni. Podobnie chillowo jest w „Mary Boone”, z wsamplowanym motywem z „Back to Life” zespołu Soul II Soul, numeru kluczowego dla zbudowania mostu pomiędzy amerykańskim R&B a brytyjskim acid housem. Całość brzmi jednak konsekwentnie. I choć brakuje mi tu momentami czystej radości, czystego słońca, to – mając na uwadze, że Ezra skończył właśnie 40 lat – trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia tu ze swoistym podsumowaniem, a przez to skondensowaniem. Dorosłym.

szkoła („Pokój nauczycielski, reż. Ilker Çatak)

Niemiecka szkoła podstawowa ma problem.

To podstawowy wniosek wynikający z „Pokoju nauczycielskiego” w reż. Ilkera Çataka (dyst. TYLKO HITY!).

Okazuje się bowiem, że choć w jej statut wpisane jest uczciwe traktowanie uczniów, partnerskie, rady pedagogiczne odbywają się z uczestnictwem przedstawicieli rady dzieciaków, to w sytuacjach kryzysowych wartości te są odkładane gdzieś na bok, dla wygody, z niemocy, bo tak prościej. W tym filmie sytuację kryzysową wywołują notoryczne kradzieże drobnych sum. Szkoła idzie po linii najmniejszego oporu – oskarżony (po de facto wymuszeniu tego wskazania u uczniów przez dyrekcję) zostaje chłopiec pochodzenia arabskiego. Po zdemaskowaniu (?) sprawcy kradzieże jednak nie ustają – z klas przenoszą się do pokoju nauczycielskiego. I gdy nowicjuszka w szkole, miejscowa „Siłaczka”, wskazuje na członka personelu jako winnego, spirala niedopowiedzeń zaczyna się nakręcać.

Carla Nowak (w wyciszonej interpretacji Leonie Benesch, nominowanej za tę rolę do Europejskiej Nagrody Filmowej) wydaje się w całej tej sytuacji jedyną sprawiedliwą. Stara się działać z rozwagą i zrozumieniem całej sytuacji, próbuje okiełznać podminowanych uczniów, którzy mają powody, by podejrzewać, że szkoła nie przestrzega procedur. W dużej mierze walczy sama – dyrekcja zdaje się ją wspierać, ale nie podejmuje polemiki z dzieciakami, posiłkując się oklepanymi zwrotami i stwierdzeniami („dla dobra sprawy nie możemy nic więcej powiedzieć”). Carla całkiem słusznie wierzy, że tak długo, jak będzie szczera z uczniami, będą czuć się w tej sytuacji bezpieczne. Gdy jednak waży się dobro dochodzenia w sprawie kradzieży z dobrem dzieci, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Oliwy do ognia dolewa fakt, że Carla jest Polką, która o swej tożsamości narodowej niejako zapomina, przypuszczając, że jej nie-niemieckość może być wykorzystana przeciwko niej. Czy słusznie, nie wiadomo. Obawa jednak zostaje.

„Pokój nauczycielski” to film, który ogląda się w napięciu. To w sumie rasowy thriller, trochę kryminalny, bardziej obyczajowy, najbardziej społeczny. Eskalacja konfliktu na linii uczniowie – szkoła, na który nakładają się inne podziały, komplikując dodatkowo sytuację, trzyma widza w nieustannej gotowości. I choć do aktu tego, co w normalnej sytuacji nazwalibyśmy przemocą, dojdzie, to jednak będzie on miał moc oczyszczającą. Çatak serwuje tu niby oczywistą prawdę: kluczem do dzieciaków może być szczerość. Ściemę potrafią wyczuć bezbłędnie. Prawda może nie być najłatwiejsza do zniesienia, ale na pewno jest oczyszczająca.

Poniżej, oprócz zwiastuna, podrzucam również link do „Miejsc nienumerowanych”, w których rozmawialiśmy o tym filmie. Polecam odsłuch.

PS. Kto wymyślił ten plakat? I czemu z literkami zatrzymał się w pół drogi?