głębiej („Fabiana Palladino” Fabiana Palladino)

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby Sade Adu debiutowała dziś, to właśnie takim materiałem jak debiut Fabiana Palladino. To wydawnictwo dość długo oczekiwane – Fabiana, odkryta przez Jai Paul gdzieś na wysokości 2017 roku, szlifowała swój warsztat, nagrywając chórki dla Jessie Ware czy SBTRKT, wypuszczała solowe single, prace nad albumem się jednak przeciągały. Trochę przez COVID, trochę przez perfekcjonizm Fabiany, trochę przez zakończenie długotrwałej relacji.

„Fabiana Palladino” to album ejtisowy duchem. Sugeruje już to okładka, na której Fabiana wygląda jak Susan Ann Sulley z The Human League. Na płycie słychać wpływy Annie Lennox („Forever”), Janet Jackson („Closer” czy „In the Fire”, które brzmi jak numer z „Velvet Rope”) czy Prince’a („Shoulda”, a także „Give Me a Sign”, przypominające „Love… Thy Will Be Done”, napisane przez Księżulka dla Martiki). Praktycznie każdy numer mógłby znaleźć się na liście najlepszych numerów R&B w roku 1989.

Nie znaczy, że to płyta odtwórcza. Przypomina nieco debiut Jessie Ware, w którym retro skojarzenia zostały zapakowane w nowoczesność. Palladino, która sama wyprodukowała płytę, ma niezłe ucho do niuansów, szlachetność, która jest wpisana w strukturę kompozycji, nie przeszkadza, by na poziomie czysto estetycznym stosować świeże rozwiązania. Całość brzmi, jakby została nagrana nocą, ukradkiem, we własnym studio nagraniowym, będącym jednocześnie sypialnią. Zmysły wcale nie precz, wręcz przeciwnie – te kompozycja to ciepła kołderka na zimne wieczory. Kołderka, pod którą może się zdarzyć wiele, nawet jeśli sama płyta powstała na emocjonalnych ruinach.

Nie znajduję lepszego słowa na określenie tego materiału niż „przyjemny”. I nie chodzi tu o taką sytuację, w której słowo „przyjemny” jest stosowane jako wytrych, gdy brak innych szczególnych właściwości. Zacząłem ostatnio trochę więcej eksplorować tego, co dzieje się radiowym popie i z uwagi na jego jakość i nieustanny recykling idei, który został właściwie stosuje się na poziomie molekuł, samodzielnych taktów, szybko ten pomysł zarzuciłem. Takie płyty, jak ta, są świetną odtrutką na jałowość. I w tym sensie są przyjemne, a w gruncie rzeczy o przyjemność zazwyczaj chodzi. Liczę, że Fabiana będzie jej dostarczać jeszcze przez długi czas.

Poniżej dwa linki: do „Stay with Me Through the Night” i do „Shoulda”, mych ulubionych numerów na tej płycie.

amapiano („Tyla” Tyla)

Wprowadzam dziś do Waszego słownika nowe pojęcie. „Amapiano”. Dla uproszczenia – to estetyka tak popularna w RPA, jak reggaeton w krajach Ameryki Łacińskiej. Amapiano to amalgamat deep house’u, jazzu, chilloutu, z charakterystycznymi partiami klawiszy i głęboką linią basu. Amapiano, tak jak jego latynoski kolega, jest właściwie oparty na jednym motywie rytmicznym, zaczerpniętym z innego lokalnego gatunku, tribal house’u, charakterystycznej bujance. Wprowadza słuchacza w przyjemny, wakacyjny nastrój. Amapiano to słońce i zmysły. I przez to jest to bardzo „dotykowa” estetyka, niemal jak dźwiękowa gra wstępna.

Sukcesy Paula Simona czy Vampire Weekend (w wersji mainstreamowej) czy rodowitych Afrykańczyków pokroju Khadji Nin czy Youssou N’Dour, którego najbardziej można kojarzyć ze wspólnego numeru z Neneh Cherry, „7 Seconds” (funfact: N’Dour został ministrem turystyki w swym rodzinnym Senegalu, predystynowanym na to stanowisko zapewne swą międzynarodową karierą) wskazują, że poza Czarnym Lądem (czy wciąż można jeszcze tak pisać?) bogactwo tamtejszych dźwięków urzeka. Uogólniając, jest w nich światło, coś bardzo organicznego, coś dalekiego, a jednocześnie dziwnie potrzebnego.

Jestem przekonany, że amapiano za chwilę zawojuje Spotifaya. Okazja ku temu dobra – nadchodzi lato, a to naturalna ścieżka dźwiękowa dla takich harców. Ale jest jeszcze jeden powód- debiutancki album Tyla, dziewczyny, która pod koniec poprzedniego roku wydała zniewalający singiel „Water”, odę do kochanka, odę do kobiecości, odę do zmysłów. „Water” wpadło do Top 10 na całym świecie i przyniosło jego wykonawczyni nagrodę Grammy w kategorii „Najlepsze wykonanie muzyki afrykańskiej”. To mała perełka, nagranie przełomowe, bo nigdy wcześniej amapiano nie rozbudziło – nomen omen – zmysłów niezależnie od szerokości geograficznej.

Południowoafrykanka nagrała album konsekwentny – po pierwszym przesłuchaniu może się wydać nużący, ale z każdym kolejnym „Tyla” odsłania swą wspaniałość. Operując omawianą tu estetyką Tyla godzi swą tradycję z nowoczesnym soulem, który otwarty jest na elektronikę i spotkanie z hip-hopem. Album sprawdza się zawsze: na przebudzenie, rozbudzenie i zamknięcie dnia. Rano i wieczorem. Ma w sobie delikatność i siłę. Niepowtarzalną energię – całość otrzymana jest w co najwyżej średnich tempach, ale nie pozbawia jej prężności. Intymność wokalu artystki dodaje tej twórczości wyjątkowego blasku – po raz kolejny okazuje się, że nie trzeba krzyczeć, by byś usłyszanym. Zajebista nuta, powiedzieliby młodzi. Ja powiem: fascynująca niespodzianka.

wszystko („Stop Making Sense”, reż. Jonathan Demme)

Widziałem dwa tygodnie temu „Stop Making Sense”. W kinie. W Kinie studyjnym. Pierwszy raz w życiu.

Przypomnę, że to przełomowy dla kina w muzyce i muzyki w kinie film Jonathana Demma (reżysera „Milczenia owiec” czy „Filadelfii”), który stanowi zapis występu na żywo Talking Heads w trakcie trasy koncertowej promującej płytę „Speaking in Tongues”. W przygotowaniu „Stop Making Sense” zebrano materiały z czterech koncertów zespołu z grudnia 1984 roku z Los Angeles.

Film to przełomowy, bo jest jednym z pierwszych, który wykorzystywał techniki cyfrowe audio. Ale nie tylko. To modelowy wręcz przykład, jak muzyka i film są symbiotyczne. Jak pozornie niefilmowe wydarzenie typu „koncert” może stać się tak magnetyczne. Nie dziwne, że Narodowy Rejestr Filmowy Biblioteki Kongresu wpisał „Stop Making Sense” na listę amerykańskiego dziedzictwa kulturowego. I nie dziwne, że co jakiś czas ten film wraca w zremasterowanej, unowocześnionej wersji.

Wiecie, gdy jest się po czterdziestce, to mało co już zadziwia. Mało co wyzwala niemal dziecięcą radość, kompletnie odcina od rzeczywistości. Mało co jest nowe, zupełnie nowe. Dlatego momenty „nowego” są tak fantastyczne, bo otwierają głowę na nowe doznania, serce na nowe emocje.

Już pomijam fakt, że to występ jednego z mych najukochańszych zespołów. Choć siedziałem w fotelu półtorej godziny, to cały czasem byłem w biegu, w ruchu. Gadające Głowy to wyśmienity band koncertowy, który tworzy na żywo zamknięty spektakl. Ze wstępem, rozwinięciem, kulminacją i zakończeniem. Początek tego filmu jest świetny – zaczyna na scenie David Byrne, grający na gitarze „Psycho Killer”, a potem dochodzą do niego sukcesywnie kolejni muzycy, by na wysokości szóstego w kolejności numeru, „Burning Down The House”, już wspólnie rozkręcić, stosując dzisiejszą nomenklaturę, show. Przez te pierwsze paręnaście minut widzimy dużo pracy zakulisowej – wnoszenia poszczególnych dekoracji i instrumentów, podłączania kabli, tego, co powoduje magię. Demme nie tylko pokazuje muzyków, ale i ekipę techniczną, tych wszystkich, których wspólna praca umożliwia uradowanie tylu fanów.

Z czasem kamera koncentruje się tylko na muzykach. Byrne jest szalony, nieokiełznany w swej nietuzinkowej choreografii. Weymouth na basie jest tak seksowna, że nie-wiem-co. Klawiszowiec Bernie Worrell to również czysty seks, jest tu i chórzystą i tancerzem, napędzanym pulsem. Chriz Frantz, na perkusji, jest praktycznie od samego początku cały w pocie. Chórzystki Lynn Mabry i Edna Holt, w kontrapunkcie do dziwactw Byrne’a, buzują naturalną energią. Wszyscy dają tu z siebie wszystko – rzadko widzimy takie momenty, gdy stoimy w tłumie fanów na koncercie. Kamera jest blisko wszystkich muzyków, nawet wtedy, gdy na ekranie widać odbicia światła. W innych warunkach uznać można byłoby to za niechlujność realizacyjną, tu: jest to symbol tu i teraz. Piękna pęknięć i piękna spontaniczności.

Najbardziej „tu i teraz” odbija się w samej muzyce, eskapistycznej. Znam ten materiał zarejestrowany na CD, uczestniczyłem w widowisku, jakie Byrne zafundował parę lat temu na Open’erze, ale doznania spowodowane filmem mnie zaskoczyły. Film kondensuje przyczyny, dla których Talking Heads to jeden z najlepszych koncertowych zespołów świata. Dopiero podczas seansu dotarło do mnie, jak funkowo oni grali, jak wielkie znaczenie ma tu bas i perkusja. Rytm, który stanowi ścieżkę, jest granicą i nie-limitem jednocześnie. Zaprowadza porządek, by zdekonstruować zwyczajność. Ten występ to symbioza powszedniego z nienaturalnym, to wielki energetyczny kocioł, to zmysły i konkret. A przede wszystkim radość. Niczym nieposkromiona. Oni się cały czas uśmiechają. Cały czas uśmiechamy się i my. I choć to Byrne dostaje najwięcej czasu ekranowego, to każdy z obecnych na scenie jest taką samą gwiazdą.

I szkoda tylko, że na razie na seanse w Polsce się nie zapowiada.

kurort („Sanatorium”, Coals)

Na liście do recenzji mam mnóstwo płyt, ale nowa płyta Coals, „Sanatorium”, bezpardonowo wpada na sam początek kolejki.

Mam przesyt muzyką, coraz mniej płyt mnie raduje, o ile jeszcze odnajduję radość w pojedynczych nagraniach, o tyle rzadko „robią mi coś” większe wydawnictwa. Staram się więc opisywać tu moje spotkania jedynie z takimi właśnie płytami, a na refleksje nad wieloma moimi faworytami, którzy podzielili się w ostatnich miesiącach nową twórczością, w mej ocenie przeciętne, zwyczajnie nie mam ochoty.

A „Sanatorium” sprawiło mi wiele przyjemności, bo zaspokaja mój apetyt na lekko nieoczywiste.

Można z powodzeniem wrzucić ten krążek do szuflady z szyldem „80’s revival”, ale byłby to jedynie mały wycinek prawdy. Choć to twórczość osadzona w szeroko rozumianej nowej (zazwyczaj zimnej) fali / pokiereszowanym synthopopie, to te estetyki stanowią jedynie podstawę do dalszej eksploracji tematu. Eksploracji w dziwnym zawieszeniu – między tym, co rzeczywiste, a tym, co nie istnieje, między tym, co poważne, a tym, co przehiperbolizowane, tym, co komercyjne, z tym, co pokazuje „fucka” systemowi. W „primabalerinie”, praktycznie hip-hopowej, znajduje się miejsce na featuring Huberta, w następujących po niej „reflektorach”, na quasi-jungle’owym podkładzie dzieje się zwyczajna, piosenkowata melodia. „w południe” to majaczące psych-reagge.

Karolina i Łukasz wiedzą jak grać, by zdobyć uwagę słuchaczy.

„Kalejdoskop” to aż 14 utworów i tylko 35 minut. Krótkie impresje, ślady, przeplatają się z pełnowartościowymi kompozycjami, raczej nieprzekraczającymi 3 minut (wyjątkiem są tu o prawie minutę dłuższe singlowe „dzwony”, które są tak urzekające, że aż mi wstyd, że umiejscowiłem je tak nisko w piosenkowym podsumowaniu 2023 roku). Wszystko zgodnie z trendami obowiązującymi na najciekawszych pop-alternatywnych płytach – krócej, dobitniej, mniej jaśnie. Coalsi z powodzeniem destylują nasze oczekiwania w zupełnie nieoczywiste rezultaty – produkcja tego krążka jest fantastyczna, pokazuje bowiem, jak emocji można wyciągnąć z przede wszystkim elektronicznych brzmień. Niby surowość, a jednak z wielkim sercem.

Będzie suchar – kuracja w takim SANATORIUM powinna być obowiązkowa. Niby grają tu zupełnie po swojemu, ale w gruncie rzeczy: po naszemu. Ta płyta, choć czuję, że powinienem być na nią za stary, ku mojemu zaskoczeniu mocno ze mną zrezonowała. Zwyczajowo nie lubię, jak muzycy budują na swym krążka sterylny dystans, a tu czuję, że jesteśmy na doskonałej imprezie, która może rozwinąć się w każdym kierunku.


napęd (Ducks Ltd. „Harm’s Way”)

Jest nowa płyta Ducks Ltd., duetu kanadyjskiego, z którym spędziłem cały styczeń, podśpiewując „Train Full of Gasoline”, który i Wam przypadł do gustu. „Harm’s Way” to szybka sprawa, dziewięć numerów, dwadzieścia osiem minut, krótkie opowieści o skomplikowanych czasach. Krótkie, ale celne, dostosowane długością do percepcji pokolenia Z.

Jangle-pop, którym posługują się Tom i Evan, to estetyka nęcąca, ale i zdradliwa – ileż można wymyśleć nowych numerów, które będą oparte na wesolutko pracujących gitarkach i szkocznej perkusji? To formuła zajechana, średnio oryginalna i właściwie niemogąca się specjalnie rozszerzyć. A jednak Kanadyjczycy wychodzą z niej obronną ręką, bo ich trzyminutówki są chwytliwe i zawierają właściwy rozkład radości i melancholii. Bo w gruncie rzeczy o to w jangle-popie chodzi – nośność winna być czasem zamieniona na oznaki smutku. Bądź powinna iść w nimi w parze.

Lubię takie płyty, bo pozwalają mi przekonać się, że nie zatraciłem w sobie gówniarskości, która w gruncie rzeczy jest potrzebna po to, by nie zwariować. Chłopakom z Ducks Ltd. czasem wychodzą miłostki, a czasem – wręcz przeciwnie, życie podsuwa tyleż zaskoczeń, co smutnych niespodzianek. Wszystko jest wciąż próbowaniem, a nie podejmowaniem ostatecznych decyzji. Byłem tam, każdy z nas tam był, jest i będzie, i dlatego energia tego krążka jest tak uwodząca. Numery pędzą radośnie do przodu, świetne refreny pozwalają uwierzyć, że może na chwilę będzie w porządku. Nie ma tu miejsca na zatrzymanie – autopilot bywa nie najgorszym rozwiązaniem.

W pytkę płyta.

bądź (Sofia Kourtesis „Madres”)

Wyobraź sobie, że stoisz na plaży, najpiękniej, gdyby to była plaża w Hiszpanii bądź w Ameryce Łacińskiej. Słońce zbliża się ku zachodowi. Delikatny, miły wiatr muska Twoją skórę jak najczulszy kochanek, najczulsza kochanka. Morze błyska błękitem, bezbłędnym błękitem, najgłębszym, jakiego do tej pory doświadczyłeś. Otula Cię ciepło, ciepło, które sprowadza spokój, ciepło odrywające myśli. Twoja głowa jest pusta, nie ma w niej nic, nie ma pogoni, wyłączyłeś się. Może za chwilę pójdziesz do beach baru po drinka, a może wskoczysz na spotkanie z błękitem. Tak czy siak: poczujesz jeszcze większą wolność, swobodę, której nie rozumiesz i nawet nie próbujesz, bo to siła, której umysłem objąć się nie da. Być może jest z Tobą ktoś, kogo kochasz, być może jesteś sam. Po prostu jesteś.

Zapada zmrok, serce bije miarowo, miarowo oddycha głowa. Ostatnie godziny wprawiły Cię w błogość. Słyszysz dźwięki. Dźwięki, wobec których trudno pozostać biernym. Pulsują lokalnym folklorem, a jednocześnie są łatwo odczytywalne przez Ciebie, białego nad białym. Wprawiają Twoje ciało w ruch, ruch zgodny z naturalnymi możliwościami. Ani za szybko ani za wolno. Czujesz, że Twoje ciało oddaje Ci tę samą energię, którą mu dałeś, otwierając się na tę muzykę. Ona koi, pozwala wejść w zupełnie inną przestrzeń, paradoksalnie odrywa Cię od samego Ciebie, a jednocześnie czujesz, że rzadko było tak, że byłeś bardziej prawdziwy, bardziej sobą.

Muzyka powoli przyśpiesza, staje się coraz bardziej wymagająca. Ale znów: bez przesady – to nie wyścigi, to nie jest niemająca końca renegocjacja warunków. Dla Ciebie, dla Twego serca, dla Twego ciała jest naturalne, że chcesz więcej. Gasną latarnie. Zapada ciemność, w której słychać oddechy tych, którzy czują to samo, co Ty. Jesteście wspólnotą, być może tylko na chwilę, być może już nigdy więcej się nie zobaczycie, ale teraz jesteście sobie najbliżsi. Zespoliła Was radość, to mocna więź, jedna z najmocniejszych. Liczy się tu i teraz.

Tańczysz, jakby nic więcej się nie liczyło.

Tańczysz.

Zrób sobie dobrze.

Włącz, „Madres”, debiutancką płytę wspaniałej peruwiańskiej DJki, Sofia Kourtesis. I daj sobie 45 minut wolnego.

zabawa, zabawa („My Big Day”, Bombay Bicycle Club)

Bombay Bicycle club to jeden z mych ulubionych zespołów, zaraz obok Haim czy Vampire Weekend. Wszystkich ich łączy to, że bez specjalnej spiny, z dozą czegoś, co nazwałbym dystansem, może nawet poczuciem humoru, przedstawiają numery, w które wpisana jest zabawa – dźwiękiem, słowami, tropami. Cała trójka to niemal muzyczny lunapark, w którym wszystko się zdarzyć może. Jednocześnie, choć to twórczość pełna wrażliwości, wyczulenia na drugiego człowieka, opiera się jednak pokusie nadmiernego eksploatowania emocji.

BBC właśnie wydali swoją szóstą już płytę, „My Big Day”. Wcześniej zrobili sobie przerwę, by nieco się wyciszyć i skupić się na karierach solowych. Ta pauza zadziałała: „My Big Day” to ich najbardziej ambitna płyta, najciekawsza i wymagająca najwięcej uwagi. Jeden z brytyjskich recenzentów napisał, że to krążek przygotowany pod potrzeby generacji, która wypełnia nudę przerzucaniem plejlist na Spoifaju – i trudno się z tym nie zgodzić, bo praktycznie każdy numer jest inny, choć każdy z nich mieści się w pojemnej kategorii indie-popu.

U BBC, od samego początku, dominowało skupienie na sekcji rytmicznej, która hasała sobie w dowolny sposób. Na „My Big Day” to ona nadaje całości kierunek – głównie dlatego, że to krążek, w którym już w pełni daje się odczytać hip-hopowe inklinacje twórców. Frontman zespołu, Jack Steadman, wielokrotnie podkreślał, że to właśnie hip-hop stanowi jego podstawową inspirację. Z drugiej strony, takie „Rural Radio Predicts the Rapture” to niemal klubowa rzecz. Tak czy siak, chodzi o wprowadzenie słuchacza w stan przyjemnego odrętwienia.

Moim ulubionym nagraniem jest tu „Tekken 2”, które de facto jest czystym disco-funkiem, w realizacji którego wzięła udział sama Chaka Khan. Ale to nie koniec listy gości: Damon Albarn, Jay Som czy Nilüfer Yanya też dokładają swoje cegiełki do tej kolorowej całości. I również to połączenie różnych energii daje tak kolorowy efekt – to ciekawe, bo każdy z numerów nagranych z udziałem innych artystów, mógłby się z powodzeniem znaleźć na ich własnych płytach. To tylko świadczy o tym, jak plastycznym zespołem jest BBC.

Czy to będzie ich moja ulubiona płyta? Pewnie nie – prostolinijność, którą u nich uwielbiam, zastąpili coraz mocniejszym kombinowaniem. Nie za to ich pokochałem, przyznaję, więc trudniej mi tym razem dać się porwać. Z drugiej strony cieszy, że nadal kombinują, traktują muzykę jak pole do przygody, jak zagadkę, w której nie ma jednego słusznego rozwiązania.

A, panowie grają 23 listopada w warszawskim NIEBO. To koncert z gatunku „pozycja obowiązkowa”, tak tylko sugeruję.

w trendach (Kylie Minogue „Tension”)

Mam do wysłuchania z ostatnich tygodni 12 płyt. Nie wiem kiedy, to zrobię, może na urlopie w przyszłym tygodniu. Ten audialny długi dystans zacząłem z nowym albumem Kylie Minogue, „Tension”. Który zapewne jutro wpadnie na 1. miejsce na liście albumowej w Wielkiej Brytanii – szacunki wskazują, że sprzeda się go więcej niż pozostałych płyt z Top 20.

Kylie przechodzi swego rodzaju renesans popularności singlowej – jej albumy zawsze znajdowały grono odbiorców, ale ostatni raz Australijka umieściła w UK singiel w Top 10 w 2010 roku („All the Lovers”). „Padam Padam”, szczególnie ulubiona przez środowisko LGBT+ (czekam na lipsynk w Ru Paul’s Drag Race), doszła na Wyspach do miejsca 7., tytułowe „Tension” na razie jest 18., ale wydaje się, że potencjał jest większy. Skąd taki sukces? Otóż Minogue, ze swym teamem producenckim, podjęła słuszną decyzję – zagrajmy to, co gra się obecnie na świecie. Wymienione numery brzmią uberświeżo, Kylie jest w nich motoryczna, niemal robotyczna, zupełnie pozaziemska, a tak przecież teraz konstruuje się muzykę pop. A co najważniejsze: Minogue nie wypada kuriozalnie, co zdarza się dojrzalszym artystkom, które próbują być na czasie. Pewnie ułatwia sprawę fakt, że Kylie jest jak plastelina: przez lata lepiła się na różne sposoby i każde jej wcielenie było spójne z wizerunkiem fajowej dziewczyny, która rozgrywa świat radością i zwiewny erotyzmem.

Co ciekawe, pozostałe kompozycje z „Tension” są już znacznie bardziej konwencjonalne, ale zostają „w trendach”. Są ejtisy, jak u The Weekend, stadionowe singalongi z nieprzyzwoitym optymizmem, są wreszcie numery inspirowane nurtem, który zapoczątkowała Doja Cat w utworze „Say So” – zawieszonym między latami 70. a latami 20. słodkim, bujającym popem. Całość brzmi bardzo przytomnie, a jednocześnie bez jakiejkolwiek napinki.

Mam tylko jedno zastrzeżenie: zazwyczaj z każdej płyty Kylie na moją plejkę ulubionych numerów wpada jakiś numer. Tym razem nie znalazłem kompozycji, która by mnie jakoś specjalnie porwała. Najbliżej temu jest chyba „One More Time”, które „zalatuje” french-touchem (który przecież w przypadku „Love At First Sight” udał się świetnie), ale brakuje pierdolnięcia, refrenu, który będzie śnić się po nocach.

A poza tym: nie mogę doczekać się trasy koncertowej.

zabawa, zabawa („Hit Parade” Róisín Murphy)

Premiera nowej płyty Roisin Murphy została przykryta przez jej wpis na Twiterze (przepraszam: na X) w którym negatywnie odniosła się do blokerów dojrzewania – leków, które zatrzymują procesy dojrzewania organizmu, przepisywanych dzieciom dotkniętych dysforią płciową. Murphy napisała, że stosowanie blokerów jest popieprzone, a Big Pharma w ten sposób wykorzystuje małe, bezbronne dzieci. Na Irlandkę – dodajmy, jedną z ulubionych postaci środowiska LGBTQ+ – spadł internetowy ostracyzm, wytwórnia zapowiedziała, że nie będzie promowała płyty, a sama artystka wydała parę dni później oświadczenie przepraszające za ten twit. Wypada podkreślić, że lekarze nie są jednoznaczni w ocenie stosowania blokerów – ci, którzy są „za”, mówią, że wpływają one pozytywnie na stan psychiczny transpłciowej młodzieży, ci „przeciw” wskazują, że to igranie z hormonami osób nieletnich.

Piszę o tym, bo coraz częściej jedna wypowiedź danej osoby może mieć dalej idące skutki niż się nam wydaje. Nie odnoszę się tu do tego konkretnego przypadku, nie mam wystarczającej wiedzy medycznej, by ocenić merytorycznie wypowiedź Murphy (choć, i to moja prywatna opinia, przekonują mnie argumenty, że nie należy sztucznie wpływać na rozwój organizmu, który się kształtuje, a wszelkie terapie farmaceutyczne winny dziać się, gdy dana osoba wyjdzie z procesów dojrzewania, a jednocześnie: w idealnym świecie każdy dzieciak powinien ubierać się tak, jak chce i czuć się tym, kim chce się czuć i nie powinny go za to spotykać jakiekolwiek konsekwencje, co oczywiście nie niweluje całej gamy trudnych emocji związanych z dysmorfią). Mam jednak wrażenie, że coś dziwnego dzieje się: dyskurs, przynajmniej ten internetowy, się wypłaszcza. Ostatnio oglądałem na YT jakiś amerykański stand-up i – wyobraźcie sobie – zostały wypipane słowa „śmierć” oraz „pedał”. O ile „pedała” mogę jeszcze zrozumieć (choć był to cytat innej wypowiedzi, a nie uwaga o kimś konkretnym), to czemu słowo „śmierć” nie mogło się pojawić – nie rozumiem. YT tłumaczy to w ten sposób, że ktoś może sobie nie życzyć takiego słowa usłyszeć, bo wywołuje ono w nim trudne skojarzenia i emocje.

Poprawność polityczna zabije w nas poczucie humoru i dystans. Zabrnęliśmy w zaułek, w którym dyskurs musi być prowadzony od kreski, równiutko, z poszanowaniem interesów wszystkich osób. Dodajmy: interesów często bliżej niesprecyzowanych. Ja np. nie lubię słów „plastry miodu”, one powodują dreszcze, niesmak, od razu wizualizuję sobie te przeklęte sześciokąty o jednolitej strukturze i mam ochotę wejść znowu do szafy i z niej nie wychodzić. Żądam więc, by nie pokazywano plastrów miodu i o nich nie wspominano, bo czuję się niekomfortowo! KONIEC Z PSZCZOŁAMI!

I nie mam na myśli tego, żeby każdy mówił to, co chciał. Poglądy niezgodne z nauką i stanem wiedzy – won. Poglądy, które naruszają prawa osób trzecich – won. Wymieniać można długo. Ale mierzmy też siły na zamiary i dostosowujmy działa do sytuacji. Cenzurowanie stand-upu, sztuki z zasady szyderczej? WTF?

Wybaczcie, musiałem się wygadać. A płyta Roisin? „Hit Parade” to jej najlepiej sprzedający się album. Niekoniecznie najlepszy – mógłby być nieco krótszy (szczególnie końcówka się rozmywa), ale współpraca z DJ Kozem to był strzał w dziesiątkę – płyta jest taka na 90%, lekka, momentami jakby spóźniona. Ale nadal poszukująca, nawet w tych najbardziej nośnych nagraniach pojawiają się patenty, które w popie nie są zbyt częste. Murphy chodzi o zabawę – dźwiękami, z nami, ze sobą. Teraz i przez ostatnie trzydzieści lat jej kariery.

Link do „CooCool” w komentarzu.

przestrzeń („everything is alive”, Slowdive)

POV: nowe Slowdive(band) robi zdecydowanie większe wrażenie na żywo niż na płycie.

Może się dzieje tak dlatego, że ta twórczość potrzebuje przestrzeni, powietrza, oddechu. Ich koncert na OFF Festival Katowice był fantastyczny, coś w rodzaju kołysanki z cierniami, kojącej, ale jednocześnie przypominającej, że po przebudzeniu jest coś dalej – rutyna.

Na „everything is alive” wszystko się zgadza; ze zmurszałej formy skrzyżowania dream popu i shoegaze’u kwintet wyciska co się da – nie zatrzymuje się w pół kroku, przyśpiesza tempo (jak w kończącym płytę „the slab”, które wywarło całkiem niezłe wrażenie przy okazji premiery, napędzane półuśmiechem). Estetyka wyjściowa jest mocno ograniczająca i wspaniale obserwować zespół, który ponad trzydzieści lat po debiucie nadal poszukuje. Pewnie dlatego „everything is alive” łapie się zaskakująco często emocji, a nie tylko szeroko rozumianego klimatu, jak w pięknie wyszeptanym „andalucia plays”. A zaraz potem jest „kisses”, właściwie taneczne, znów: miło plumkające. Elektronika na tym albumie jest równorzędnym dla gitar graczem.

Mimo wszystko: koncertowo ta twórczość nabiera jeszcze więcej barw, staje się pełniejsza. Zespół wraca w styczniu do Polski i po raz kolejny Was zachęcam do tego, by wziąć w tym wydarzeniu udział.