kiedyś, dziś


Single, które pilotowały nową płytę Vampire Weekend, zdawały się sugerować, że w twórczości zespołu następuje zmiana, poszerzenie dostępnej palety możliwości. Każdy z nich nie mógł być nagrany przez nikogo innego niż ten zespół, ale jednocześnie każdy z nich zawierał nowe pomysły, które z VW kojarzone niekoniecznie są. Tak, jakby na piątej płycie miało się zdarzyć inaczej – więcej nostalgii, a jednocześnie: więcej mocy.

Nostalgia na pewno na „Only God Was Above Us” jest istotnym tematem – cała płyta nawiązuje na przeróżnych płaszczyznach do Nowego Jorku z XX wieku, Nowego Jorku, w którym nie nastąpił jeszcze 11 września 2001 r., jego niewinności pełnej winy, jego łudzącego, nęcącego potencjału, który albo wynosi ponad taflę albo ciągnie na dno. Miasta wielu predyspozycji, jak mawiał klasyk.

W gruncie rzeczy jednak „Only God Was Above Us” to w sumie standardowa płyta grupy. Głośność, z jednej strony, i ulotność, z drugiej strony, które można było wywnioskować z zapowiedzi singlowych, są jedynie wyjątkiem od reguły. To krążek, który nadal jest pełen nadziei, na którym, gdy coś się dzieje nie tak, można liczyć na w miarę szczęśliwe zakończenie. Vampire Weekend nie uciekają od standardowej estetyki – wielkomiejskiego grania, które brzmi jednocześnie retro i nowocześnie, jakby w zawieszeniu pomiędzy dekadami. Jakiekolwiek skojarzenie wywoła ta twórczość, będzie ono uzasadnione, ktoś znajdzie w nim dobrą zabawę, ktoś – zadumę. Ktoś Simona i Garfunkela, ktoś świeżego indie rocka. Ezra Koenig zawsze starał się być poza perspektywą czasu.

Co ciekawe, to krążek najbliższy ich debiutowi, tak jakby dokonała się klamra. Poprzedni „Father of the Bride” był bardzo kalifornijski, słoneczny, wyluzowany – Koenig wyprowadził się wtedy na drugi koniec Stanów. „Only God Was Above Us” to powrót do podpatrzonych u wykonawców afrobeatu rozwiązań rytmicznych, które tak świetnie sprawdziły się przy pierwszej płycie projektu. Wtedy to brzmienie było surowe, nieopierzone. Teraz, po piętnastu latach, jest ono podstawą do kompozycji, które nie boją się nieoczywistości – dużo tu fortepianowych hałasów, quasi-improwizowanych fragmentów, które są w kontrapunkcie do klarownych konstrukcji piosenek. Ucieczka do przodu.

Najciekawiej wypadają te utwory, które są najmniej typowe dla ekipy. „The Surfer” ma niemal hip-hopowy podkład jak z lat 90., i to na nim Koenig buduje przestrzeń pełną wyobraźni. Podobnie chillowo jest w „Mary Boone”, z wsamplowanym motywem z „Back to Life” zespołu Soul II Soul, numeru kluczowego dla zbudowania mostu pomiędzy amerykańskim R&B a brytyjskim acid housem. Całość brzmi jednak konsekwentnie. I choć brakuje mi tu momentami czystej radości, czystego słońca, to – mając na uwadze, że Ezra skończył właśnie 40 lat – trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia tu ze swoistym podsumowaniem, a przez to skondensowaniem. Dorosłym.

Dodaj komentarz