Słodko-gorzkie, Radio Kampus, 30 marca – plejlista

Friendly Fires „Jump in the Pool” / Friendly Fires

Nathalie and the Loners “FuckorLove” / Go Dare!”

Laura Marling “Made By Maid” / I Speak Beacuse I Can

Laura Marling “Darkness Descends” / I Speak Because I Can

Uffie “Pop the Clock” / Sex Dreams and Denim Jeans

Groove Armada “Paper Romance” / Black Light

Groove Armada “History” / Black Light

Delorean “Stay Close” / Subiza

Phoenix “Too Young” / United

Ariel Pink’s Haunted Graffiti “Round And Round”

The Besnard Lakes „Albatross” / The Besnard Lakes Are the Roaring Night

The Besnard Lakes „Glass Pinter” / The Besnard Lakes Are the Roaring Night

I cóż, że z Danii? (Kissaway Trail „Sleep Mountain” / Bella Union)

Najprościej rzecz ujmując: to duńskie Arcade Fire minus kobiety. Ewentualnie Mercury Rev z wokalem prawdziwie męskim. Tak, przy okazji wydanego przed trzema laty debiutu, zatytułowanego po prostu Kissaway Trail, którym w Polsce, oprócz mnie, zachwyciły się może jeszcze trzy inne osoby, najczęściej stawiano im zarzut, że to uzdolnieni kserujący estetykę innych. Trzy lata to dobry czas na reinwencję (fatalny anglicyzm) własnego wizerunku i ta sztuka kwintetowi spod Kopenhagi udała się jedynie połowicznie. Choć słychać wyraźne próby stworzenia własnej, unikatowej jakości, skojarzenia z taborem Kanadyjczyków są nie do uniknięcia. To nawet nie do końca wina samych autorów krążka: masywne partie dzwonów, przemelodyjny gitarowy hałas, wielopoziome, większe-niż-życie, struktury najbardziej wymyślnych instrumentów, od 2004 roku wywołują tylko i wyłącznie jedno skojarzenie. Na Sleep Mountain: Funeral spotyka Aligator: to połączenie stanowi bodaj najbardziej zauważalną zmianę w kwestii prezentowanego przez Kissaway Trail podejścia. Inkorporacja na stanowisko producenta Petera Katisa, regularnego współpracownika mistrzów z The National, okazała się równoznaczna z uwrażliwieniem i wprowadzeniem niepozostawiającego obojętnym emocjonalnego pierwiastka. Weźmy takie Beat Your Heartbeat czy The Painter, w których chodzi tylko o to, by mocniej, więcej, intensywniej. Co warte podkreślenia, śrubowanie możliwości studyjnych, płaczliwe aranżacje, wzruszające tricki, nie pozbawiły Duńczyków wiarygodności, choć o niezamierzony pastisz, przy tego rodzaju inspiracjach, wcale nie jest trudno. Przez cały krążek balansują na nie zawsze czytelnej krawędzi dzielącej wywołującą śmieszność ekspansywną, pełną pseudodramatyzmu pompę i urzekającą wrażliwość nieśmiałych dwudziestoparolatków. Są całkowicie świadomi konotacji, które wywołuje zawartość Sleep Mountain (jedna z kompozycji zwie się Don’t Wake Up i stanowi optymistyczną odpowiedź na Wake Up z repertuaru Arcade Fire), są świadomi też ograniczeń, które z nią są związane (i pewnie dlatego próbują mocować się z Philadelphią Neila Younga). Może i pozbawiają się szerszego znaczenia, ale to chyba też i wynik swego rodzaju kalkulacji – jakość dzieląca obie płyty Kissaway Trail, w czasach, gdy w 9 strzałach na 10 po świetnym debiucie przychodzi rozczarowujący sofomor (fatalny anglicyzm po raz drugi), jest sytuacją wyjątkową, pozwalającą ze spokojem, ale i z zaciekawieniem, patrzeć w przyszłość. Z jednym tylko zastrzeżeniem: próba odnalezienia własnej osobowości jest bardziej niż pożądana.

8/10

Słodko-gorzkie, Radio Kampus, 30 marca – zapowiedź

Dziś czeszemy nowe płyty Laury Marling, Groove Armady, The Besnard Lakes i Goldfrapp. I parę nowych, przyjemnych wiosennych numerów też się pojawi.

Zapraszam o 21.00 na 97.1 FM (Warszawa) lub www.radiokampus.waw.pl (reszta świata).

Autor

Nie odnotowałem jeszcze tego …

… że ten numer usłyszymy na żywo w Krakowie w czerwcu!



I ten pewnie też:

A więc Friendly Fires i Delphic na Selektorze.

Edukacja („Była sobie dziewczyna”, reż. Lone Scherfing, dyst. Gutek Film)

W oryginale Była sobie dziewczyna to An Education, ale polski tytuł filmu, choć w gruncie rzeczy koszmarny, ma pewne uzasadnienie. Autorem scenariusza do filmu jest Nick Hornby, spiritus movens brytyjskiej literatury rozrywkowej ostatnich dwóch dekad, autor między innymi Wierności w stereo, pozycji obowiązkowej wszystkich wiecznych chłopców (vel niespełnionych Djów), doznających na dźwięk słów The Stone Roses. Hornby podpisał się również pod powieścią About a Boy, która do naszego kraju trafiła jako Był sobie chłopiec i której ekranizacja umożliwiła Hughowi Grantowi przygotowanie fantastycznej autoparodii: czterdziestolatka, który nigdy nie skalał się żadną sensowną pracą (utrzymuje się z tantiemów od żenującego megahitu, który kiedyś napisał jego ojciec) i w związku z czym jego aktywność ogranicza się do bywania i wabienia do swego świetnie urządzonego domu kolejnych niewinnych panien. Zestawienie obu obrazów wskazuje, że jednak chłopcy mają lepiej: szelmowski uśmiech wystarczy, by bez specjalnego trudu pozbawić się jakiejkolwiek odpowiedzialności. Z dziewczynami jest nieco gorzej: wciśnięte w gorset społecznych oczekiwań, jednoznacznej życiowej drogi, pozbawionej jakichkolwiek muld i zakrętów, jeśli nawet – nie daj Panie Boże – inteligentne, to i tak muszą szukać dobrej partii, bo tylko to równoznaczne jest z osiągnięciem satysfakcji.

Ten słodko-gorzki finał filmu Była sobie dziewczyna wydaje się najciekawszym i najbardziej interesującym elementem obrazu. Bo całość jest niczym więcej jak tylko niezobowiązującym filmidłem, który choć za cel postawił sobie uchwycenie momentu emancypacji Angielek u progu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, to jednak przede wszystkim stanowi miłosną historię, pozbawioną happy-endu.

Choć Jenny ma dopiero szesnaście lat, to właściwie życie nie sprawi jej żadnej niespodzianki: jest wyróżniającą się uczennicą, której celem (a może celem jej rodziców) jest Oxford i powrót do szkoły, ale już po drugiej strony katedry. Jenny próbuje na swój własny sposób zbuntować się przeciwko wyznaczonej jej roli: gra na wiolonczeli, co niekoniecznie jest akceptowane przez jej ojca (świetny Alfred Molina), popala z przyjaciółkami papierosy i słucha płyt wywrotowej wtedy Juliette Greco. Nic więc dziwnego, że na jej drodze staje dwukrotnie od niej starszy David, o ujmującej aparycji Petera Sarsgaarda, szarmancki, bogaty bon vivante, znawca najmodniejszych restauracji, fan aukcji dzieł sztuki, tak różny od jej gówniarskich rówieśników, Jenny czuje, że to jedyna szansa na prawdziwą przygodę, na coś romantycznego, niezwykłego i porywającego. Za nieświadomym przyzwoleniem rodziców, którzy nie pozostali bez wpływu na urok Davida, dziewczyna zamienia szkolną ławę na koncerty muzyki poważnej, co w prostej linii ma prowadzić do modyfikacji życiowych planów. No sorry, ale którą z dziewcząt nie uwiodłaby spontaniczna propozycja wyjazdu do Paryża, znacznie ciekawszego i zajmującego niż Oxford? Jenny nie odstrasza nawet to, że David zarabia na życie niekoniecznie legalnie.

Największa trudność polega na tym, że Była sobie dziewczyna oferuje nic więcej ponad historyjkę o dojrzewaniu, w gruncie rzeczy zwyczajną i przewidywalną. Jenny odtrąci cały dotychczasowy porządek, wyszydzi ulubioną niespełnioną nauczycielkę (piękna Olivia Williams), zrezygnuje ze studiów i popędzi jak ćma do blichtru rodzącego się właśnie wielkiego swingu. Ta impreza nie może jednak skończyć się dobrze, więc ekstrawaganckie sukienki będzie trzeba zmienić z powrotem na skromne sweterki, modne koki na brak fryzury i – przede wszystkim – przeprosić się z brytyjskim systemem edukacyjnym. Ani to specjalnie odkrywcze, ani też w szczególny sposób wciągające. Przed banałem obraz ratuje świetna kreska bohaterów, z których Hornby nie boi się zakpić, a także świetne kreacje aktorskie, ze szczególnym naciskiem na nominowaną do Oscara Carey Mulligan, niebezpodstawnie porównywaną do młodziutkiej Audrey Hepburn, która nawet na chwilę nie przydaje swej bohaterce głupoty czy szaleństwa. Jej Jenny próbuje przeciwstawić się temu, co spodziewane, może i desperacko, ale – podobnie jak Karolina Piechota w naszych, polskich Drzazgach, z szacunku dla samej siebie.

6/10

Zefirek taki (Jónsi „Go” / XL Recordings)

Świat Jónsiego rządzi się swoimi własnymi, autonomicznymi prawami. To świat wibrującego falsetu, szaleńczego optymizmu, takiego aż po kres, po utratę tchu, świat ekscentrycznej, obezwładniająco zaraźliwej wrażliwości. To świat przegięć, estetycznego nadużycia, spontanicznej hiperboli środków wyrazu. Świat, w którym 100% to za mało. Świat wynaturzony, zbyt idealny, by nie przeszkadzać. Jak z bajki, tak perfekcyjnie pięknej, że niemożliwej do zrealizowania.

Dlatego Go wywołuje sprzeczne emocje. Zapowiadana jako odświeżenie dotychczasowego wizerunku artysty, blond-cherubinka stojącego na czele Sigur-zaklinaczy-emocji-Rós, wcale tak mocno nie dystansuje od się od dotychczasowych dokonań Jónsiego. Wstęp płyty sygnalizuje co prawda coś zupełnie innego: Go Do, połyskujące punktową elektroniką i nieprzyzwoicie niebiańskimi partiami fletu, czy Boy Lilikoi to bodaj najbardziej otwarte (również dlatego, że zostały właściwie w całości wykonane w istniejącym i powszechnie znanym języku, a nie w wymyślonej na potrzeby rejestracji płyty gwarze, jak to zwykło mieć miejsce w przypadku kolejnych wydawnictw Sigur Rós), najbardziej popowe i najkrótsze produkcje, pod jakimi Jónsi kiedykolwiek się podpisał. Podobnie Tornado, oparte na pochodzie perkusji, stanowi przełamanie dotychczasowego podejścia, opartego na minimalizmie i zachowawczości. To trochę tak, jakby Jónsi walczył z konwencją narzuconą przez swój macierzysty zespół, w gruncie rzeczy powtarzalną i ograniczoną.  Z każdymi kolejnymi indeksami wchodzimy jednak w dobrze znane konstrukcje, senne, oniryczne, tlące się i sunące.  To zapewne sprawka Nika Muhly’ego, jednego z najbardziej utalentowanych twórców młodego pokolenia, mającym na swym koncie współpracę z Bjórk, Grizzly Bear czy Antony and the Johnsons, który skontrował przejrzyste kompozycje Islandczyka (w założeniu miały składać się na album w pełni akustyczny) wielopoziomowymi, atmosferycznymi aranżacjami, czyniąc z Go coś na kształt gejowskiej muzycznej epopei. A przynajmniej nakładem środków aspirującej do tego miana, nierzadko gubiącej się w nadmiarze pomysłów, przeładowanej, zbyt intensywnej.

Niezależnie od finalnej oceny krążka, w pewnym stopniu naznaczonego indywidualnością, ale jednocześnie, ze względu na wyraźne podobieństwa do wcześniejszych dokonań artysty, stawiającego pytania o sens rejestrowania tego materiału na własny rachunek, dostrzec należy nieprzeciętną radość z aktu kreacji, dostrzegalną niemal w każdym takcie. Dlatego też Go najrozsądniej będzie potraktować jako kaprys, próbę zmierzenia się z własnymi pragnieniami i dążeniami, co możliwe jest tylko w systemie solo. Te utwory raczej nie wzruszą do łez, ale stanowią całkiem niezłe otwarcie wiosny , relaksujące delikatnym podmuchem zefiru.

6/10

<<na potrzeby http://www.polskieradio.pl/muzyka>&gt;

Yeasayer, Regina Spektor i Grace Jones (bądź w innej kolejności) na Open’erze

To najmocniejsza artystycznie odsłona ołpenerowskiego lajnapu.

Ci panowie mają najmocniejszy singlowy tandem 2010:

… na tej Pani poznał się nawet TVN …

… no a ta Pani to po prostu Grace Jones.

Słodko-gorzkie – Radio Kampus – 23 marca – plejlista

Atlas Sound feat. Panda Bear „Walkabout” / Logos

Alex Gardner “I’m Not Mad”

Two Door Cinema Club “Come Back Home” / Tourist History

Two Door Cinema Club “Undercover Martyn” / Tourist History

Miike Snow “Billie Holiday” / Miike Snow

Jónsi “Go Do” / Go

Jónsi “Kolniður” / Go

Here We Go Magic „Collector”

Kissaway Trail “SDP” / Sleep Mountain

Kissaway Trail “Painter” / Sleep Mountain

Kissaway Trail “Friendly Fire” / Sleep Mountain

Słodko-gorzkie, 23 marca, Radio Kampus – zapowiedź

Dziś dużo roboty: zaskakująco dobra nowa płyta Kissaway Trail (dla uproszczenia: takie duńskie Arcade Fire), debiut Two Door Cinema Club, solówka Jónsiego z Sigur Rós i kolejny album The Besnard Lakes.

Do usłyszenia dziś o 21.00 na 97.1 FM (Warszawa) lub www.radiokampus.waw.pl (reszta świata).

Autor.

Inwigilacja („Różyczka”, reż. Jan Kidawa-Błoński, Monolith Films)

Rok 1967. Kamila Sakowicz, maszynistka w dziekanacie wydziału polonistyki UW spotyka się z Romanem Rożkiem, oficjalnie parającym się handlem zagranicznym, nieoficjalnie: ubekiem, zajmującym się inwigilacją osób działających wbrew systemowi, na szkodę partii. Roman, pod naciskiem własnego przełożonego, żądnego natychmiastowych sukcesów, namawia dziewczynę na niebezpieczną grę: ma zbliżyć się do Adama Warczewskiego, słynnego pisarza, profesora wydziału polonistyki, niekryjącego się specjalnie ze swym antypaństwowym nastawieniem. I regularnie przygotowywać na niego donosy, co zapewni Rożkowi niezagrożoną pozycję w pionie śledczym. Kamila staje się TW o pseudonimie Różyczka, ale Warczewski zaczyna ją intrygować, nie tylko jako oczytany humanista, ale i mężczyzna…

Wierzę temu filmowi bardziej niż Małej Moskwie na przykład, choć oba obrazy dotykają tej samej sprawy: pokazują, jak tamten system wpływał na jednostki, traktując je w sposób przedmiotowy, jako maszynki do wykonywania odpowiednich zadań, jak naruszał godność i wolność, jak polaryzował społeczeństwo na tych, co z nami, i na tych, co przeciw nam. Być może w Różyczce historia trójkąta jest mniej banalna, mniej sentymentalna, choć podobnie jak w Małej Moskwie inspirowana tzw. faktami autentycznymi. Postać Warczewskiego ma w sobie dużo z życiorysu Pawła Jasienicy, autora pionierskich monografii historii Polski.

Różyczka jest przede wszystkim melodramatem. Historia staje się jedynie pretekstem dla rozwoju akcji, ale jednocześnie stanowi aktywne tło, które bezceremonialnie i jednoznacznie rozpisuje role, bezpośrednio wpływa na działania bohaterów, umożliwiając im spotkanie i pchając ku autodestrukcji. Zdjęcie z afisza Dziadów, zamieszki Marca’68 na UW, wspomnienia o Adamie Michniku, syjonistyczne nagonki, to wszystko w Różyczce uzupełnia i katalizuje obrót spraw. Każdy z trójki głównych bohaterów jest narzędziem, wtłoczonym w swą rolę na siłę, bezwiednie, poza swoją wolą. Ubek musi chronić samego siebie przed ujawnieniem swej prawdziwej tożsamości, pisarz, nieświadomy roli Kamili, wbrew brakowi akceptacji ze strony środowiska, zakochuje się w młodszej o czterdzieści lat dziewczynie, a donosicielka, piękna, ale nudna i bezbarwna, zyskuje szansę na lepsze życie.

No właśnie, tytułowa postać wydaje się być tu najciekawszą. Dziewczyna znikąd, głupiutka, ale urocza, wraz z niemoralną propozycją ma szansę na coś więcej, niż tylko zabawę. Staje się podmiotem, a nie przedmiotem. Okazuje się bowiem, że facet może kobietę traktować z należytym ją szacunkiem. Atawistycznemu poklepywaniu Kamili przez Romana po tyłku przeciwstawione są szarmanckie maniery pisarza, wyuzdany i zwierzęcy seks – zmysłowym, wyrafinowanym doznaniom, a wódka w marnej knajpie, grupującej element wszelkiego rodzaju – degustacji wina, trochę kwaśnego, ale francuskiego. Ten nowy, nieznany do tej pory Kamili świat oczytanej inteligencji, pociąga, fascynuje, zmienia. Bohaterka zakochuje się nie tylko w samym pisarzu, ale wolności, którą Warczewski wyznaje. Postać uwiarygodniona jest przez interesującą Magdalenę Boczarską, która głupiutkiej blondynce nadaje rys uroku, naiwności, za którą przyjdzie jej zapłacić najwyższą cenę. Szkoda jedynie, że Kamila zbudowana jest z klisz o zahukanych dziewczątkach, pozbawionych poczucia własnej wartości. Najlepszą kreację tworzy z kolei Robert Więckiewicz, bo też i najwięcej ma tu do grania: jego Roman to zapijaczony i zakompleksiony maczo rodem z zadymionych spelun, ekstremalny, zwierzęcy, gotowy na wszystko, gdy ukochana kobieta wymyka mu się z rąk do tak innego od jego świata. Rożek to postać tragiczna: inwigilujący sam jest inwigilowany. Klasą samą w sobie jest Andrzej Seweryn, jako stoicki, urzekający, oferujący niezależną od klimatu politycznego dojrzałość, zakładający, że ludzie posiłkują się dobrem, a nie złem. Różyczka podkreśla, że jednak dominuje szarość, uwikłana w nadzieję i chęć lepszego, niezależnie od politycznej sytuacji, stukotu maszyny do pisania i trzeszczącego Radia Wolna Europa.