gdzieś, ktoś („Tyle co nic”, reż. Grzegorz Dębowski)


Zaczyna się jak porządny kryminał z peryferii – rolnicy, pod wodzą Jarka, samotnego jeźdźca prawdy, protestują pod domem lokalnego posła, po tym jak mężczyzna zagłosował za ustawami pogarszającymi sytuację na wsi. Po wieczornej akcji zwożenia kupy gnoju na podwórze polityka – dodajmy: kolegi wszystkich manifestantów – rankiem w tym zwalisku znalezione zostaje ciało przyjaciela głównego bohatera.

Brzmi rasowo, prawda?

Dla debiutującego w dużej fabule Grzegorza Dębowskiego intryga ta jest jedynie punktem wyjścia. Jeśli oczekujecie porządnego kryminału – możecie się zawieść. Jeśli oczekujecie bezpardonowego i obiektywnego kina społecznego, „Tyle co nic” jest pozycją obowiązkową.

Chciałbym zwrócić przede wszystkim uwagę na kwestię obiektywizmu. Prowincja / wieś w polskim kinie to zazwyczaj piękna przyroda i idylliczne obrazy albo – co gorsza – patrzenie na nie z góry (patrz: choćby fatalna „Twarz” Szumowskiej). Romantyzm albo gnój. Dębowski ucieka przed wychyleniem amplitudy w którąkolwiek ze stron. Nie portretuje wyobrażeń, a rzeczywistość. Na wsi nie mieszkają zapijaczone półgłówki – to ludzie z krwi i kości, którzy zyskali na unijnym wsparciu, a jednocześnie mają świadomość, że uczestniczą w końcu świata, który do tej pory znali. Poszczególni bohaterowie w tym filmie – Jarek, jego żona Ania, Irena, matka zmarłego, nawet dorastające dzieciaki – mają plany, marzenia, refleksje. Harują ciężko, by próbować związać koniec z końcem. Mają swoje turbulencje, mają swoje łatwiejsze chwile. Owszem, jest w tym filmie dużo alkoholu, ale nie oszukujmy się – kto nie pije? Dębowski ucieka od klisz i gęb, które mogłyby być łatwym tropem dla widza, szczególnie „miastowego”.

Cały film niesie na swych barkach Jarek (w tej roli fantastycznie przyziemny, nagrodzony w Gdyni, Artur Paczesny). On jest tu ostatnim sprawiedliwym, tym, który ma jeszcze jakieś ideały, jakieś nadzieje, jakąś wizję. Jest niemal jak kowboj z westernu wśród apatycznych i szukających innego życia współplemieńców, którzy właściwie grają na siebie. Jarek oddycha wsią, jest wsią. To jego dom. Ma jednak świadomość zachodzących dookoła procesów – wyludniania się wsi na korzyść miast, w których jest szansa na lepiej, łatwiej. W klinczu pomiędzy wójtem, plebanem i policją, klinczu niechcianym, bo wszyscy swoi, wszyscy stąd, Jarek próbuje zachować równowagę. Można go momentami nie lubić, ale Dębowski (aż trudno uwierzyć, że ma na swoim koncie praktycznie jedynie stałą reżyserię „Barw szczęścia”) opowiada o nim tak, że nie da się go nie zrozumieć.

„Tyle co nic” nie kosztowało zbyt wiele. I to widać, w dobrym tego słowa znaczeniu. Dębowski kręci właściwie obraz na pograniczu fabuły i dokumentu. Odtwórcami głównych ról są aktorzy nieopatrzeni (w tym: grająca żonę Jarka, również nagrodzona w Gdyni, Agnieszka Kwaśniewska), na drugi plan zatrudniono naturszczyków. To, wraz z realizacją filmu blisko bohaterów, kamerą za nimi podążającą, daje fantastyczny efekt – „Tyle co nic” jest bliskie rumuńskiej nowej fali realizmu, świat przedstawiony wydaje się światem rzeczywistym, a stąd już krok do postawienia widza w niekomfortowej – celowo – sytuacji. Nikt się nie chowa za metaforą i symboliką. Jest życie, marne, ale własne. Ważne, choć na uboczu. Wszędzie i nigdzie. Tyle co nigdzie.

Spieszcie się, w takiej Warszawie na przykład zostało już niewiele seansów.

Poniżej: zwiastun oraz ubiegłotygodniowe „Miejsca nienumerowane”, w których dużo z Piotrem o tym filmie rozmawialiśmy.

Dodaj komentarz