Selector Festival selektywnie

No to jedziemy!

Ciary festiwalu

Orbital

Tak, ja wiem, że tego typu koncerty (a może bardziej adekwatnym sformułowaniem byłoby: występy) mogą polegać jedynie na naciśnięciu klawisza „ENTER”, a potem panowie mogą ściemniać ile tylko się da, że  wszystkie dźwięki płyną, bo w ruch poszły te wszystkie pstryczki i suwaki. Nawet gdyby tak było, to (a) zaprezentowane kompozycje (było wszystko: i Chime, i Satan i oczywiście Belfast – jestem z tego grona, dla którego Orbital to przede wszystkim dwie pierwsze płyty), (b) świetnie nagłośnienie, (c) doskonałe wizuale, (d) przestronność namiotu (a propos: ogromny namiot z Selektora zastąpi zwyczajny, niewielki jednak, namiot open’erowy, dzięki czemu znacznie zostanie zmniejszone ryzyko, że jeśli koncert Sex Pistols się nie spodoba, to jednak będzie można go opuścić bez szwanku dla ciała, duszy i cierpliwości, a poza tym: zainstalowano mnóstwo ekranów na całej szerokości namiotu) ułożyły się w piękną – mimo wszystko – intymną całość. Bo choć było bardzo głośno, to jednocześnie było delikatnie. Brawo chłopcy!

What Else Is There? (Royksopp)

Aż sam sie dziwię. Bo po pierwsze nigdy nie byłem specjalnym fanem tego utworu. Po drugie: sam koncert Royksopp był prawdopodobnie najgorszym spośród tych, jakie zdarzyły się podczas debiutu Selektora (patrz kategoria: Rozczarowanie festiwalu). A jednak: pieśń odświeżono przy pomocy nieco trance’owych środków, dzięki czemu syntetyka spotkała emocje. I nawet całości nie popsuła pani śpiewarka w przedziwnych warkoczach (przypominając tym samym wokalistkę zapomnianego już Sunscreem), która robiła wciąż te same, przeszkadzające przedziwne grymasy, być może stanowiące nawet oznakę bólu. Może pani chce zostać żeńskim odpowiednikiem Jokera?

Energia festiwalu – Franz Ferdinand

Najwyraźniej Franzowi plenery służą. Przed trzema laty na Open’erze wypadli fantastycznie, rok temu w Stodole – beznamiętnie i zwyczajnie. Aplauz publiczności potwierdził przypuszczenie, że to Franz właśnie był największą atrakcją Selektora. Radość i entuzjazm publiczności udzielił się samym muzykom, sprawiających wrażenie, że są trochę zagubieni tym niezwykle ciepłym przyjęciem. Ale wszelkie zahamowania poszły w kąt, a rzemieślnicze podejście, które zaprezentowali w Stodole, zastąpili prawdziwie rock’n rollową ekspresją. Nie przeszkadzało nawet specjalnie to, że numery praktycznie odwzorowano z płyt. Może jestem już za stary na ósmy rząd, ale za to nastolatki szaaalały, skakały, darły się, wrzeszczały (kurde, ja w nich wieku jeździłem co roku na festiwal w Sopocie ). Apogeum występu nastąpiło przy okazji końcówki Lucid Dreams, gdzie każdy z panów próbował ujarzmić wybrany naprędce instrument perkusyjny. Do diaska, oni mają po 35 lat, toż mogliby być ojcami połowy zgromadzonych!

<Zdjęcie uzyskane dzięki uprzejmości Alter Art, www.selectorfestival.pl>

Wdzianko festiwalu – CSS

Lovefoxxxx z CSS i jej kombinezon w wielkie białe grochy (w wersji czerwonej – bo była też niebieska – dziewczę prezentowało się jak wielka biedrona). Jestem pewien już, że ten brazylijski skład to największy szwindel popkultury ostatnich czasów. Mają ze trzy dobre piosenki, jeden – przyzwoity właśnie dzięki tym piosenkom – album, a reszta to zapominalne wypełniacze. A tu proszę: słabość kompozycji może przesłonić bezpretensjonalność, a niedostatki w zakresie umiejętności – scenicznym szaleństwem. Jeśli w festiwalach chodzi przede wszystkim o zabawę, to CSS powinni zostać patronami większości tego typu imprez na całym świecie. Nie zabrakło jazd obowiązkowych typu, „dźenkujem”, „kocham fas” etc, ale repertuar naumianych słów poszerzono o tak zaskakujące wyrazy, jak choćby „temperatura” (było chyba też coś o wódce, ale nie pamiętam tak do końca). Alalala, alalala.

<Zdjęcie uzyskane dzięki uprzejmości Alter Art, www.selectorfestival.pl>

Miss obiektywu – Tahita z New Young Pony Club.

Moja fascynacja rzeczoną osobą jest zupełnie niewytłumaczalna w kategoriach obiektywnych, bo przecież ani nie jest ona wielką wokalistką, ani sami NYPC nie zmienili biegu historii. Prawdopodobnie jestem jedyną osobą na świecie, która dwa lata temu zaliczyła do grona najważniejszych dziesięciu płyt 2007 debiut zespołu Fantastic Playroom. I znów kategorie obiektywne: takich zespołów są miliony, takich płyt powstają tysiące. A jednak zaiskrzyło coś pomiędzy mną a Tahitą, przede wszystkim za sprawą The Get Go czyli brytyjskiego odpowiednika Lipstick on the Glass. W Krakowie panna Bulmer pokazała się w wersji blond, w różowawych kostiumo-getrach (proszę mi wybaczyć, ale nazwanie niektórych części garderoby sprawia mi niezwykłe trudności). Może nie był to aż tak dobry koncert, jak się spodziewałem – występ był dość nierówny, momenty mocne przecinały się z momentami słabiutkimi (do których należy zaliczyć – niestety – również te chwile, w których państwo próbowało nowe kompozycje z nowego krążka, co ma się ukazać jeszcze w tym roku). To brytyjska druga liga, ale życzyłbym sobie, żeby w naszej pierwszej zdarzało się jak najwięcej takich okazów.

<Zdjęcie uzyskane dzięki uprzejmości Alter Art, www.selectorfestival.pl>

Rozczarowanie festiwalu

Royksopp

To był ich pierwszy występ w Polsce, wielu przyjechało do Krakowa tylko dla nich, nie dziwi więc, że na ten koncert właśnie wielu ostrzyło sobie pazury najbardziej. Niestety, Norwegowie zawiedli. Rozpoczęli od smęcenia z nowej płyty, do którego nie wiadomo było, jak się ustosunkować (spać? kiwać się?), dopiero jako czwarte pojawiło się całkiem żwawe Happy Up Here. Było chyba już jednak za późno, wielu słuchaczy nie dało im szansy, nie pomogły nawet brawurowe wykonania (kliknięcia ENTER?) Poor Leno czy Eple, szansa na zbudowanie nastroju bezpowrotnie przepadła. Panowie przesadzili chyba z narkotykami, bo jeden z nich, to był chyba Svein, ale ja trochę niedowidzę, wykonywał dziwne ruchy, które miały chyba przypominać taniec, a przypominały pląsawicę, a do tego darł się wniebogłosy „I Love You Poland”, dzięki czemu większość dźwiękowców opuściła teren festiwalu ze znacznymi ubytkami słuchu, a zamiast nawiązania kontaktu z publicznością zespół naraził się na śmieszność. Koncert doprowadził mnie do tych samych wniosków co ostatnia ich płyta: Royksopp nie wiedzą, kim chcą być: klaunami, aktorzynami, a może solidnymi artystami. Bo na trendsetterstwo jest już znacznie za późno.

Dizzee Rascal

I to dlatego, że nie udało mi się go zobaczyć. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że A4 między Krakowem a Katowicami znów jest remontowane, przez co wytworzyły się na trasie gigantyczne korki, co skutecznie uniemożliwiło mi stawienie się na koncercie Rascala, a co więcej – z trudnością udało się nam zdążyć na Fischerspoonera. Ja naprawdę nie rozumiem dlaczego nie można położyć autostrady, która od razu spełniałaby wszelkie standardy i wymogi. Może się mylę, ale to pozwoliłoby zaoszczędzić Ważnym Prezesom trochę grosza. Niech to EURO 2012 wreszcie się stanie, niech już pobudują te wszystkie linie metra, szosy, tory, lotniska, niech wreszcie zapanuje święty spokój oraz wieczna szczęśliwość spowodowana wprowadzeniem powszechnego, co najmniej pięcioletniego, zakazu wszelkich modernizacji.